Serial Mission: Impossible przez wiele dekad fascynował widzów na całym świecie. Studio Paramount wykupiło więc prawa i szukało sposobu, aby wskrzesić tę legendę w kinowym wydaniu. Nie mając większego pomysłu na fabułę, skorzystali z oferty Toma Cruise’a, który od lat był wielkim fanem serialu z lat 60. To on zaproponował pewne wątki, wyprodukował i wcielił się w główną rolę. Na stanowisku reżyserskim posadził natomiast uznanego filmowca, Briana De Palmę. I choć część obsady serialu odnosiła się krytycznie do tej produkcji, finalnie okazała się ona wielkim sukcesem komercyjnym i artystycznym. Trzymający w napięciu thriller sensacyjny bardzo mocno czerpał ze swojego serialowego pierwowzoru, ale próbował też czegoś nowego – zaskakującego. Abstrahując jednak od fabuły, najwięcej uwagi skupiała wokół siebie gwiazda tego widowiska, Tom Cruise, który miał możliwość pokazać swoje zamiłowania do sportów ekstremalnych. Wszystko to świetnie zgrało się z niewybredną stroną wizualną oraz montażem, nie pozostawiającym przestrzeni na jakąkolwiek nudę. Furtka do stworzenia wieloodcinkowej, bardzo dochodowej franczyzy, została więc otwarta.
Nie wszystko jednak na etapie produkcji układało się po myśli twórców. Początkowo zatrudniony na stanowisko kompozytorskie, Alan Silvestrii musiał zostać zwolniony. Jego specyficzna wizja oprawy muzycznej nie pokrywała się bowiem z tym, czego oczekiwał Cruise. A wiele nie wymagał. Chciał przede wszystkim oddać hołd kultowemu periodykowi właśnie poprzez pewne nawiązania tematyczno-stylistyczne. Za namową De Palmy wybór padł więc na Danny’ego Elfmana, któremu pozostało dosłownie kilka tygodni na wywiązanie się ze swoich ilustratorskich powinności. Nie było to łatwe zadanie, biorąc pod uwagę, że amerykański kompozytor hołdował pewnej rutynie podczas tworzenia ścieżek dźwiękowych. Zaczynał bowiem od planowania tematów, przypisywania ich bohaterom lub sytuacjom, aby później przejść do rozpisywania całości. Kreatywnej cząstki pracy został praktycznie pozbawiony, nie licząc trzech skonstruowanych przez niego tematów pobocznych przypisanych IMF, głównemu bohaterowi oraz Claire. Poszukiwanie odpowiednich barw dźwiękowych i zaplecza stylistycznego również nie zaprzątało mu głowy. De Palma chciał, aby muzyka poruszała się pomiędzy klasycznymi idiomami charakteryzującymi kino szpiegowskie. Cóż więc pozostało Elfmanowi? Pogodzić to wszystko w ramach dobrze współpracującej z obrazem, ilustracji. Wszelkie zaś artystyczne „straty”, jakie poniósł angażując się w ten projekt powetował sobie w najbardziej newralgicznej płaszczyźnie ścieżki dźwiękowej. W sferze aranżacyjnej.
Kinowe Mission: Impossible nie wymagało od Amerykanina aż takiej brawury, jak chociażby Batmany, czy Darkman. Mimo tego kompozytor nie miał zamiaru spoczywać na laurach. Podstawą na której zbudował swoją partyturę nie jest bynajmniej chwytliwa tematyka Lalo Schifrina w dwóch odsłonach – motywu głównego oraz „The Plot”. Owszem, to istotne elementy, ale tylko i wyłącznie w warunkach specyficznego prowadzenia narracji muzycznej. Budowanie napięcia i ścielenie gruntu pod dynamiczną, choć oszczędną w treści akcję upływa więc pod znakiem finezyjnej zabawy wszelkiej maści instrumentami perkusyjnymi, gitarami oraz smyczkami. I najwyraźniej takie wchodzenie w buty Lalo Schifrina weszło Elfmanowi w krew, ponieważ podobne zabiegi zastosował w komponowanej rok później ścieżce dźwiękowej do Facetów w czerni. W każdym razie rola muzyki, jaką stworzył Elfman na potrzeby kinowego debiutu Mission: Impossible jest nie do przecenienia. Dosyć oszczędna w treści oraz filmowym dawkowaniu, wybrzmiewa dokładnie tam, gdzie powinna. Ponadto pozwala widzom zanurzyć się w klimacie serialowego oryginału. Nie dziwie zatem, że większość kompozytorów tworzących do filmowych sequelów nawiązywało w ten czy inny sposób do tej stylistyki.
Jeszcze na kilka dni przed światową premierą Mission: Impossible na rynku ukazał się album soundtrackowy, na którym znalazły się piosenki inspirowane dziełem De Palmy, dwa aranże kultowego tematu Schifrina oraz trzy utwory pochodzące z oryginalnej ścieżki dźwiękowej skomponowanej przez Elfmana. Komercyjny i artystyczny sukces filmu uruchomił starania, aby światło dzienne ujrzał osobny krążek poświęcony tylko i wyłącznie muzyce Danny’ego. I takowy pojawił się w amerykańskich sklepach nakładem Point Music jeszcze w połowie czerwca 1996 roku. Na płycie znalazła się selekcja 53 minut z niewiele dłuższego, kompletnego score’u. Porównując jednak to, co otrzymaliśmy na płycie z materiałem, jaki wybrzmiał w filmie, można zauważyć wiele kosmetycznych zmian ułatwiających odbiór. Skorzystano z alternatywnych wykonań i aranżacji, a niektóre dłuższe kawałki edytowano w taki sposób, aby wydobyć esencję ze znacznie dłuższej całości. Aczkolwiek i te zabiegi nie były w stanie przekonać wszystkich odbiorców, o czym świadczyć może krytyka jaka spadła na album z muzyką Elfmana. Między innymi również z naszej strony, kiedy przed piętnastoma laty recenzowaliśmy ten krążek. Choć z surową oceną redakcyjnego kolegi już wówczas się nie zgadzałem, to jednak nie mogłem zaprzeczyć, że Mission: Impossible nie należy do najłatwiejszych w odbiorze ilustracji. Jest pożywką dla miłośników aranżacyjnej finezji i specyficznego stylu, w jakim Danny Elfmana zamyka swoją muzyczną akcję.
I głównie z myślą o takich odbiorcach niemalże 25 lat po premierze Mission: Impossible na kolekcjonerskim rynku soundtrackowym ukazał się dwupłytowy specjał, serwujący ponad dwie godziny muzyki, jaka powstała na potrzeby filmu De Palmy. Limitowane do trzech tysięcy egzemplarzy wydawnictwo podzielone zostało na dwa odrębne słuchowiska. Na pierwszym krążku umieszczono bowiem reprint oryginalnego krążka z 1996 roku. Niezmieniony w treści oraz jakości nagrania jest w gruncie rzeczy zbędnym dodatkiem dla tych, którzy w swoich kolekcjach posiadają już rzeczony album. Dlatego też bardzo prawdopodobne, że najczęściej sięgać będziemy po drugą płytę, na której znalazła się kompletna, filmowa wersja ścieżki dźwiękowej. 65-minutowe słuchowisko wzbogacono o trzy alternatywne wykonania zasłyszanych wcześniej utworów. Wydawać by się mogło, że ten 75-minutowy zestaw nie wniesie nic nowego do treści opublikowanego wcześniej albumu. I po części jest to prawdą.
Zacznijmy od tego, co możemy zauważyć wertując po raz pierwszy tracklistę. Perspektywa wydania kilkuset złotych dla dziesięciu minut niepublikowanego wcześniej materiału nie jest zachęcająca. Tym bardziej, że kawałki takie, jak Lonely March, Max Returns / Max At Last czy Disavowed nie wnoszą właściwie nic nowego do wcześniej usłyszanych fragmentów. O wiele bardziej trafiał będzie natomiast kolejny aranż tematu Schifrina w Langley – głównie przez wzgląd na swoją przebojowość. A co z resztą materiału? Będzie on nie lada pożywką dla tych, którzy delektują się każdym detalem odsłuchiwanej kompozycji. Filmowa prezentacja ścieżki dźwiękowej praktycznie w ogóle nie pokrywa się bowiem z tym, co mieliśmy okazję usłyszeć na oryginalnym krążku. Paleta zmian jest bardzo szeroka – od symbolicznych korekt w zakresie aranżacyjnym aż po zupełnie inne wykonania rzutujące nie tylko na instrumentacje, ale i na długość oraz niekiedy treść poszczególnych utworów. I tutaj idealnym przykładem będzie początek słuchowiska, które zyskuje na długości względem albumowego odpowiednika. Zmiany montażowe dotknęły również epilogu (Zoom A / Zoom B), którego możemy na wydaniu La-Li odsłuchać aż w trzech wersjach.
Chyba nie ma sensu rozwodzić się nad detalami poszczególnych kawałków. Niech zostanie to niezbadanym terytorium dla tych, którzy zdecydują się sięgnąć po limitowane wydawnictwo od La-La Land Records. W tym miejscu wypadałoby jednak zadać sobie pytanie, czy w ogóle warto rozważać zakup w sytuacji, kiedy na półce od lat stoi regularna edycja „original score”? Perspektywa gruntownego zbadania tej ilustracji będzie kusząca tylko dla wąskiego grona odbiorców – miłośników twórczości Danny’ego Elfmana oraz filmowej serii przygód Ethana Hunta. Reszta nie powinna mieć do siebie żalu jeżeli kosztem tego właśnie specjału zaoszczędzi na bardziej odkrywcze publikacje. Niemniej jednak warto docenić rynkową obecność takich albumów.
Inne recenzje z serii: