Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Lorne Balfe

Mission: Impossible – Fallout

(2018)
1,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 19-08-2018 r.

Oczekiwanie na kolejną odsłonę Mission Impossible przypomina wyczekiwanie świętego Mikołaja, siedząc przy wigilijnym stole. Wiemy, że przyjdzie. Pytanie tylko czym nas obdaruje. Nie ważne jest opakowanie (tudzież fabuła), tylko to, jak bardzo olśni nas istota owego prezentu. A od lat przyzwyczailiśmy się, że była nią idealna równowaga między oszałamiającymi popisami kaskaderskimi Toma Cruisa, świetnymi zdjęciami, dynamicznym montażem i scalającą te wszystkie elementy, oprawą muzyczną. Skoro więc ogłoszono realizację szóstego filmu pod tytułem Fallout, można się było spodziewać widowiska spełniającego wszystkie te kryteria. O ile więc finalny efekt tych starań można nazwać świetnym widowiskiem, o tyle „świąteczne” wyczekiwania zaburzone zostały pewną drastyczną zmianą, na jaką zdecydowali się twórcy Mission: Impossible – Fallout.



Bynajmniej nie w obsadzie, czy na stanowisku reżyserskim. Za kamerą po raz kolejny stanął Christopher McQuarrie, gromadząc na planie starą, sprawdzoną ekipę. W centrum uwagi postawiono oczywiście Ethana Hunta, podejmujący się (po raz kolejny) niemożliwego. Tym razem wraz ze swoją drużyną zapobiec ma nuklearnej apokalipsie dyrygowanej przez grupę fanatycznych ekstremistów. Jeden z tropów prowadzi do (anty)bohatera poprzedniej odsłony serii, Solomona Lane’a, co ewidentnie zdradza brak pomysłów na pchnięcie całego przedsięwzięcia na jakieś nowe tory fabularne. W myśl zasady, że więcej znaczy lepiej, zaserwowano nam 2,5-godzinne widowisko, przy którym jednak nie sposób się nudzić. Jest to zasługą w głównej mierze samego Toma Cruise’a, który dosłownie staje na głowie, aby przykuć uwagę odbiorcy. Ilość popisów kaskaderskich z jego udziałem imponuje w równym stopniu, co efekt końcowy tych starań. Ale próby wszczepienia w graną przez niego postać pewnej dozy dramaturgii są (delikatnie rzecz ujmując) chybione. I szkoda, że decyzje związane z angażem na stanowisko kompozytora ścieżki dźwiękowej oraz późniejszy proces realizacji, okazały się równie nietrafione, żeby nie powiedzieć, opłakane w skutkach.



Kiedy świat obiegła informacja o powrocie McQuarrie’a do serii, zakładaliśmy, że do skomponowania oprawy muzycznej poproszony zostanie po raz kolejny Joe Kraemer. Wielkim zaskoczeniem była więc informacja o angażu Lorne Balfe – człowieka, który najmniej kojarzyć się mógł z bogatą spuścizną Mission: Impossible i stylistyką narzucaną przez poprzednich kompozytorów serii. Owszem, po drodze trafił się Hans Zimmer, co w realiach niezwykle dynamicznego filmu Johna Woo rozgrzeszało eksperymenty Niemca na tym polu. Kolejne części wracały jednak do tradycji, podchodząc z wielkim namaszczeniem do naturalnego, orkiestrowego brzmienia i klasycznych aranżacji kultowego tematu Lalo Schifrina. Angaż Balfe oznaczać miał totalne odejście od klasyki na rzecz nowoczesnego, tętniącego perkusjonaliami oraz elektroniką, action scoru. Zresztą sam kompozytor z nieukrywaną dumą zapowiadał, że do realizacji swojego zadania zaangażował nie tylko potężną orkiestrę, ale i dziesiątki solistów, wśród których dominowali właśnie bębniarze. Patrząc na taśmowo tworzone przez niego ścieżki dźwiękowe, trudno było oczekiwać czegoś wybitnego. Nie dalej jak kilka miesięcy wcześniej położył oprawę muzyczną do Pacific Rim, a wśród innych tegorocznych prac próżno było szukać czegoś zbliżającego się do gatunkowej średnicy. Niestety wszystkie obawy związane z brzmieniem i charakterem oprawy muzycznej do Fallout spełniły się w stu procentach.

Zanim na autora muzyki do Fallout poleci przysłowiowy kubeł pomyj, warto na chwilę pochylić się nad kwestią samego angażu. Czemu akurat Balfe? Przecież nie talent, ani naturalne predyspozycje do tego typu kina pchnąć musiały tego kompozytora w objęcia McQuarrie’a. Myślę, że dużą rolę odegrała odgórna koncepcja „podpięcia się” pod nolanowsaką poetykę budowania filmowej narracji. Ewentualne sięgnięcie po Hansa Zimmera (lub jednego z jego protoplastów) wydawało się naturalnym przedłużeniem tej idei. Efekt końcowy niejako potwierdza tę teorię, bo sam film w swojej konstrukcji przypominać może takie obrazy, jak Mroczny rycerz. Muzyka również stara się sprostać tym wymogom, ale ten misterny plan legł u podstaw jednego prostego faktu. W przeciwieństwie do Zimmera, odcinającego się od tematycznych klasyków Elfmana i Goldenthala, Balfe postanowił zmierzyć się z całą muzyczną spuścizną serii Mission: Impossible. I jak można się było spodziewać po doświadczeniach z Terminator Gesisys, kompozytor poległ na tym polu.



Ścieżkę dźwiękową Lorne Balfe z pełną odpowiedzialnością mogę nazwać karykaturą muzycznej serii Mission Impossible. O ile bowiem w kilku momentach (głównie muzycznej akcji) spełnia swoje podstawowe ilustratorskie powinności, to już o jakimkolwiek budowaniu narracji i tworzeniu specyficznego klimatu z pogranicza heist movie i kina szpiegowskiego możemy po prostu zapomnieć. Owszem, Balfe bierze w obroty dwa kultowe motywy stworzone przez Lalo Schifrina, ale sposób ich wykorzystania woła o pomstę do nieba. Agresywne perkusjonalia akcentowane krzykliwymi dęciakami to jedno, ale dokładanie do rzeczonego zestawu samplowanego chóru zakrawa o istne kuriozum. Tym bardziej, że kontekst w jakim to wszystko wybrzmiewa nie sugeruje sięgnięcie po aż tak daleko idącą dramaturgię.



Balfe jest zresztą mistrzem w przerysowywaniu filmowej treści. Maksymalne wypełnianie przestrzeni staje się celem samym w sobie i to nie tylko w kontekście muzycznej akcji. Intensywność tej pracy zjada jej ducha, a fatalny wręcz miks tworzy przeświadczenie, jakobyśmy obcowali z tworzonymi na komputerze demówkami. Przy tak dużej liczbie wykonawców i paskudnej manierze zrównywania wszystkich sekcji pod jedną kreskę w miksie nie mogło być inaczej. Po premierze filmu i soundtracku kompozytor próbował odpierać zarzuty, publikując na potęgę filmiki z londyńskich sesji nagraniowych. Nie wiedział, że pokazując w nich pracę poszczególnych sekcji katujących pojedyncze akordy tylko doleje oliwy do ognia. Muzyka do Mission: Impossible przestała być tętniącym życiem, organicznym tworem. Stała się perfekcyjnie odmierzoną od linijki konstrukcją, której celem nadrzędnym jest dynamizowanie akcji i akcentowanie pewnych momentów w filmowym montażu. Rozpostarta po przestrzennej panoramie filmowego miksu potrafi znaleźć swoje miejsce, ale wyrwana z ciasnych ram obrazu, skondensowana do dwóch kanałów, staje się randomowym poszimmerowskim akcyjniakiem, którego siła rażenia mierzona jest słupkami decybeli.



Kuriozalna wydaje się więc treść albumu soundtrackowego, przytłaczająca ilością materiału muzycznego. Mało który odbiorca za dopust Boży uzna publikację prawie kompletnej ilustracji z tego monstrualnego filmu. O ile więc wersja cyfrowa raczy nas niewiele ponad 90-minuową selekcją, to już fizyczne wydanie od La-La Land Records dorzuca do tej stawki kolejny kwadrans. Czy tak rozdmuchane słuchowisko nie przypomina sytuacji sprzed roku, kiedy do równie średniej kompozycji Steve’a Jablonsky’ego do piątych Transformerów przypięto dwugodzinny soundtrack? Trudno w tym wszechogarniającym chaosie czerpać przyjemność ze słuchania. A w kontekście ścieżek dźwiękowych do poprzednich odsłon serii M:I – moim zdaniem bardziej godnych zaprezentowania w pełnej krasie – wydaje się totalnie nietrafionym pomysłem. Na tyle nietrafionym, aby statystycznego odbiorcę już u progu wertowania zawartości soundtracku zniechęcić do pełnego odsłuchu.

Tak nużącego, monotonnego i irytującego miejscami doświadczenia próżno szukać wśród tegorocznych propozycji wydawniczych. Cały album jawi się jako jeden wielki utwór akcji oparty na ostinatowej konstrukcji i zmiennej dynamice. Kompozycja Balfe zdaje się płynąć wartkim nurtem mainstreamu, zacierającym już na wstępie jakiekolwiek ślady pomiędzy unikatową stylistyką serii, a statystycznym akcyjniakiem od RCP. Duch przygody, umiejętnego dawkowania napięcia i rozrywki osadzonej na gruncie kina szpiegowskiego, przygnieciony jest tutaj masywnym, ciężkim everyscorem, zdolnym odnaleźć się w dziesiątkach podobnych gatunkowo filmów. Sporo czasu musi upłynąć zanim przedstawiona nam zostanie muzyczna wizytówka serii. Słynny temat Schifrina wybrzmiewa w tytułowym Fallout z wielkim impetem, ale w kwestii aranżacyjnej dominuje standardowy zestaw rozwiązań chłopaków z RCP, czyli blacha i perkusja. W takim też tonie konstruowana jest większa część muzycznej akcji pozbawionej jakiegokolwiek polotu. Niemniej jednak zdarzają się pewne wyjątki.

Jednym z nich jest Stairs and Rooftops, gdzie w obroty brane są fortepianowe solówki. Od strony koncepcyjnej jest całkiem fajnie, bo i trafnym wydaje się pomysł uchwycenia motoryki pościgu w dynamicznych uderzeniach w klawiaturę fortepianu. Subtelnie dawkowane elementy muzyki sakralnej ściśle odnoszą się do miejsc toczącej się akcji, ale im dalej zagłębiamy się w treść, tym bardziej przekonujemy się, że kompozytorowi szybko kończą się pomysły na sferę aranżacyjną. Wtedy do głosu dochodzą dęciaki i perkusjonalia serwujące standardowy zestaw rozwiązań ilustracyjnych. Pominę kwestię zarzynania tematu głównego w The Exchange oraz jego patetyczną karykaturę w Mission: Accomplished. Gorszego wykonania nie słyszałem w ramach tej serii. I równie partackie wydają się aranże motywu znanego jako The Plot. W większości przypadków jest tylko narzędziem w podbijaniu dramaturgii, co zdradza totalny brak pojęcia o naturze i kontekstowości tej melodii. Jest jednak pewien krótki fragment, który trafił w przysłowiowy punkt – zarówno w filmie, jak i na płycie. A jest nim ubrane w militarystyczne szaty Steps Ahead. Takich momentów jest stosunkowo za mało, biorąc pod uwagę długość całego słuchowiska. Okazji do zachwytów nie daje również emocjonująca końcówka filmu, gdzie Balfe czyni swoje powinności na autopilocie. Okazjonalne odwoływanie się do klasycznych tematów, czy też upraszczanie ich w celu implementacji do fragmentów akcji, nie stanowią tu żadnej atrakcji. O jakiejkolwiek atrakcyjności nie można również mówić w kontekście motywu Syndykatu. Minorowa melodia wpisuje się w szereg analogicznych tworów od protoplastów Hansa Zimmera.



Pamiętam jak w roku 2006 narzekaliśmy na przebrzmiałą, nabuzowaną patetycznym tonem, oprawę muzyczną Michaela Giacchino do Mission: Impossible III. Cóż, z perspektywy czasu i w kontekście najnowszej odsłony serii było to doskonale skrojone rzemiosło, które oddawało przy okazji hołd klasyce franczyzy. Nie ukrywam, że mam ogromny żal do reżysera i producentów Fallout za angaż Lorne Balfe. Kompozytor nie dość, że nie udźwignął ciężaru muzycznej spuścizny, to na dodatek sprowadził ją na grunt sztampowego scoru do filmu akcji. Jego partytura nie ma absolutnie żadnej tożsamości, nie budzi żadnych emocji, z wielkim mozołem wywiązując się ze swoich podstawowych powinności ilustratorskich. W formie soundtracku jest już natomiast nastawionym na niezobowiązującą rozrywkę, aczkolwiek ciężkostrawnym molochem. Albumem po wysłuchaniu którego nie pozostaje w głowie praktycznie nic poza kilkoma kiksującymi aranżami motywu przewodniego. Skala spustoszenia, jakie sieje tutaj Balfe jest ogromna i trudno wyobrazić sobie powrót do muzycznych korzeni w siódmej odsłonie tego widowiska. Przynajmniej do momentu, kiedy za kamerą stać będzie zadowolony z efektu pracy Balfe, Christopher McQuarrie.



Inne recenzje z serii:

  • Mission: Impossible
  • Mission: Impossible – Expanded Edition
  • Mission: Impossible II
  • Mission: Impossible III
  • Mission: Impossible – Ghost Protocol
  • Mission: Impossible – Rogue Nation
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze