Klonowanie osiągnięć Hansa Zimmera ma się całkiem dobrze. Fala krytyki nie ominęła żadnego z twórców mających swe korzenie w studiach Media Ventures z Santa Monica (lub dziś zrzeszonych pod auspicjami Remote Cotrol) i choć kompozytorzy tacy jak Harry Gregson-Williams, John Powell, Mark Mancina czy Alex Wurman skutecznie odseparowali się od „matczynej piersi” wielkiego Niemca, ich muzyczne języki niechybnie zawsze tak czy owak będą powracały do korzeni. Steve Jablonsky, kolejny „wychowanek” tego stylu stał się ostatnio „kompozytorem wyboru” reżysera Michaela Baya, twórcy bezmyślnego, wideo-klipowego kina akcji, który pod jego pieczą zilustrował dwa remake’i starych, amerykańskich horrorów – „Amityville” i „Teksańska masakra piłą mechaniczną”. Jablonsky potrafił zaskoczyć świat muzyki filmowej w zeszłym roku energetyczną, klasycznie orkiestrową ścieżką do „Steamboya”, jednak współpraca z Bayem zakłada jak największą anonimowość muzyczną, podpartą dużym majsterkowaniem przy projektowaniu dźwięku, na pograniczu ambientu i minimalizmu, szczególnie przy jego napompowanej adrenaliną akcji…
„Wyspa” to kolejny jego wielki projekt, który po raz pierwszy nie trafił w gusta publiczności. W USA okazał się klapą, pierwszą w karierze Baya. Chociaż „The Island” próbuje być ambitną rozrywką (tylko w pierwszej połowie), gdy tylko bohaterowie (zupełnie nie wiem co tu robią nazwiska klasy McGregor i Johansson…) dostają się do miasta, zaczyna się klasyczna rozwałka łączona z patetycznymi, wideo-klipowymi ujęciami na miarę „Pearl Harbor” i „Armageddonu”. Nic dziwnego, że publiczność nie kupiła tej wierutnej kopii „Matrixa”, „Ucieczki Logana” i „THX-1138” Lucasa w jednym. Ileż razy można przerabiać ten sam testosteronowy pościg na autostradzie, śmigające helikoptery a wszystko podszyte bla-bla-bla o klonowaniu – problemie, po którym prześlizguje się tylko Bay. Od poziomu filmu nie odbiega niestety muzyka Steve’a Jablonsky’ego, która nie dość, że w filmie skutecznie zepchnięta na dalszy plan, jest tylko uzupełnieniem efektów dźwiękowych, to swoją marność potwierdza również na soundtracku, tym bardziej pozbawiona ujęć „mistrza” Baya.
Kompozytor kopiuje tu swego mistrza, Hansa Zimmera niemiłosiernie bezczelnie. Przede wszystkim to brzmieniowy misz-masz industrialnych dźwięków, syntetycznych zapętleń, sztucznych chóralnych uniesień, ambientu – wypisz, wymaluj typowa ilustracja do kina Baya lub Jerry Bruckheimera. To oczywiście jest mega-nowoczesne i podniosą się z pewnością okrzyki przeciwko „zestaroświeczczeniu” recenzenta, ale żeby chociaż muzyka Jablonsky’ego zawierała w sobie jakąś myśl przewodnią, jakąś oryginalność, jakąś strukturę. Nie ma tu praktycznie tego wcale. Te same, zerżnięte brutalnie z „Cienkiej czerwonej linii” adagia na smyczki, te same chóralne „wyskoki” mające pogłębiać doniosłość scen, przerabiane po stokroć przez Zimmera choćby w „M:I-2” czy przez Badelta w „Equilibrium”. Te same, ciężkie gitarowe sample, tak skutecznie „trenowane” przez Trevora Rabina do znudzenia. Tematyczne podłoże to kalki tematów Zimmera, szczególnie podwójny gitarowy akord, który jest wyjęty wprost z „M:I-2” a później rozpisany na smyczki w „Batman Begins”. Wspomniane niby-poruszające melodie w typie adagio, będące przerywnikami od syntezatorów czy potężnych uderzeń perkusyjnych, gitarowe riffy kopiujące bezczelnie choćby Goldenthala z „Gorączki”, szybkie, kompletnie anonimowe tempo do scen akcji, bezwstydna kopia Now We Are Free w finałowym My Name is Lincoln – to wszystko jest tak niezwykle wymęczone i wtórne. Ba, pod koniec utworu Renovatio twórca wrzuca jeden z nerwowych motywów z „The Ring 2”! A na początku kolejnego dostajemy nawet introdukcję do słynnej kołysanki z „The Ring”!
Myślę, że to wszystko jest wynikiem kompozycyjnej bezpłodności samego kompozytora oraz ograniczeń narzuconych przez bezmyślnego reżysera. Znane jest stwierdzenie tego drugiego, które podaje Jablonsky w jednym z wywiadów dot. „Masakry”, iż Bay słysząc podłożony pod obraz score z jednej ze słynnych kompozycji orkiestrowych do horroru (mniemam że Young, Kilar lub Goldsmith), stwierdził: „oh, to ten staroświecki śmieć”… A reżyser ten jest istotnie bezmyślny, niech dowodem będą sceny gdy bohaterowie zjawiają się w Los Angeles przyszłości (istotnie imponujące), nie dość że Bay nie ma czasu na ekspozycję bo w głowie mu od razu pościg i strzelanka, to jedyne co ma do zaoferowania Steve Jablonsky to męskie, samplowane chóry… Chciałbym polubić i polecić „Wyspę”, ponieważ współczesna, nie łatwa i nie oparta na tematyce muzyka filmowa jest bardzo ciekawa, lecz niestety trzeba jeszcze mieć do tego trochę talentu i bożej iskry. Zapewne nie posiada ich Jablonsky i armia pomagierów wymienionych w napisach. Trzeba nazywać się Howard, Zimmer czy nawet Gregoson-Williams, aby móc się graniem takim jak w „Wyspie” w jakiś sposób zachwycać. Czarę goryczy dopełnia jeszcze końcowa piosenka hard-rockowa, zupełnie katorżnicza muzyka. Jako gruby żart jawi się wykonanie kompozycji przez The Hollywood Studio Symphony – pytam się: gdzie ją słychać??? Młodym miłośnikom muzyki filmowej może i spodoba się ta kompozycja, lecz stanowczo zachęcam do zapoznania się najpierw z twórczością Hansa Zimmera (choć alarmujący fakt: Zimmer jest producentem tegoż albumu…). Jablonsky i jego pomocnicy (Neely, Morris, Duncan, Djawadi) żadnej muzyki tu nie stworzyli. Oni wykorzystali przepastne biblioteki dźwiękowe swoich współpracowników i ją po prostu zaadaptowali i wyprodukowali. Marne to jest strasznie.