Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jerry Goldsmith

Haunting, the (Nawiedzony)

(1999)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 28-04-2007 r.

„Nawiedzony” (z polskim podtytułem „Niektóre domy rodzą się złe”) mimo swoich ułomności związanych z przeszarżowaniem w liczbie efektów wizualnych, które pochłonęły reżysera Jana De Bonta bardziej niż budowanie klimatu horroru, dostarczał dość dobrej rozrywki, dodatkowo zachwycając niesamowitą, gotycką scenografią i dość dobrą muzyką weterana gatunku horror/thriller, Jerry Goldsmitha. Jednak problemem muzyki do horrorów jest to, że przeważnie traci ona dużo ze swej siły w oderwaniu od obrazu, do którego została stworzona. Zatem pytanie brzmi: czy podobnie jest z muzyką z „Nawiedzonego”?

Kto jak kto, ale kompozytor, który zadziwiał swoimi ekspresyjnymi, pełnymi dramatyzmu i napięcia partyturami do takich filmów jak „Omen” i „Duch”, w scenerii nawiedzonego domu powinien czuć się jak „ryba w wodzie”. Bardzo krótkie wydanie Varese prawdopodobnie nie odpowie nam do końca na to pytanie, ale musimy się zadowolić tym co mamy. Na wstępie należy stwierdzić, że Jerry Goldsmith wziął „pod lupę” swój słynny, sugestywny motyw z „Nagiego instynktu” i lekko go tylko prze-aranżując stworzył główny temat „The Haunting”! Sam temat jest dobry, powolnie grany przez smyczki i dodatkowo wsparty o syntezatory, dając wrażenie fałszywego bezpieczeństwa, ale skojarzenia z score’m z „Basic Instinct” są nieodparte. Duża część mającego pierwotnie w założeniu budować na albumie atmosferę niepokoju underscore’u jest właśnie oparta na tego typu liryce, która w zanadrzu kryje jakieś sekrety i tajemnice. Goldsmith śmiało sięga tutaj po swoją elektronikę, której basowe brzmienie podkreśla sugestywność muzyki a najlepszym jej przykładem zastosowania jest synkopowany temacik w stylu słynnego The Dream z „Pamięci absolutnej”, który pojawia się w dwóch najbardziej dynamicznych i najlepszych utworach na płycie – Terror in Bed oraz Finally Home, gdzie wraz z pełną orkiestrą dodaje muzyce potrzebnej dramaturgii i emocji. Równie efektywnym jest wykorzystanie przez twórcę sampla, który imituje dźwięk skrzypiącego metalu i wtedy to słuchacz ma pewność, że słucha muzyki przeznaczonej do horroru. Ciekawostką jest temat „karuzeli”, słyszany dwukrotnie, który ma bardzo psychodeliczną naturę i brzmi jak muzyka z jakiejś koszmarnej katarynki.

Całość partytury jednak ma raczej liryczny charakter, co nie powinno dziwić, bo tak też min. skonstruowany jest score z „The Omen”. Tyle, że jeżeli tam można się zachwycać piękną, niemal romantyczną muzyką, w „The Haunting” muzyka ta raczej prędzej zirytuje niż zachwyci z uwagi na jej monotematyczność. Bronią się za to dwa utwory z bardziej dramatyczną akcją, gdzie Goldsmith wykorzystuje mroczne frazy na potężne trąby czy puzony, lecz to chyba za mało by mówić o sukcesie. Bolączką albumu jest to, że nawet nie wiemy jak szybko nam ta muzyka „przeleci” i stąd też słuchacz musi być bardzo skupionym by nie oderwać przypadkiem od niej uwagi. Mimo tego wszystkiego, słucha się tego dobrze, ale nie spodziewajmy się jakichś fajerwerków. Rutyna. Goldsmith bywał w dużo lepszej formie.

Inne recenzje z serii:

  • The Haunting – The Deluxe Edition
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze