Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jerry Goldsmith

Haunting – The Deluxe Edition (Nawiedzony)

(2017)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 24-07-2018 r.

Tworzenie horrorów wydaje się banalnie proste. Wystarczy wziąć na warsztat pewien (niekoniecznie oryginalny) pomysł, zebrać ekipę aktorów, załatwić fajną lokację i do dzieła. W przypadku ekranizacji bestsellerowej powieści Shirley Jackson nie było wcale tak łatwo. Szczególnie, gdy do tego przedsięwzięcia angażuję się topowe gwiazdy, a sferę wizualną wypełnia drogimi (jak na tamte czasy) animacjami CGI. Tak wyglądała praca nad filmem Nawiedzony (The Haunting). Stojący za kamerą Jan de Bont nie przebierał w środkach. Nie musiał, bo miał wsparcie i całe zaplecze wielkiego studia kierowanego przez Stevena Spielberga. I chyba właśnie owe zachłyśnięcie się nieograniczonymi możliwościami przysłoniło prawdziwy cel, jakim było zbudowanie wiarygodnej i wciągającej historii. A takowa oscylowała wokół czwórki bohaterów, próbujących przetrwać w nawiedzonym Hill House. Jedna z tych osób, kobieta o imieniu Nell, okazuje się mocno związana z przeszłością tego miejsca. Jak to wszystko się skończy? Nietrudno sobie wyobrazić poszczególne etapy kreowania narracji. Takową napędzają tragiczne losy dzieci, których duchy uwięzione są w murach posiadłości. Aczkolwiek nie fabuła, a wizualizacja tego wszystkiego wydaje się celem samym w sobie. Przeładowany efektami komputerowymi film, stał się tanim artystycznie widowiskiem, które z perspektywy czasu ogląda się nie bez poczucia zażenowania. A pomyśleć, że w pierwszej kolejności projekt miał wylądować w rękach Wesa Cravena…



Gdyby ten angaż doszedł do skutku, prawdopodobnie na stanowisku kompozytorskim osadzono by Marco Beltramiego. Ale skoro reżyserem został Jan de Bont, wszyscy spodziewali się, że po raz kolejny do współpracy zaprosi on Marka Mancinę. Tak się nie stało. Steven Spielberg wziął sprawy w swoje ręce angażując chyba najbardziej odpowiedniego kompozytora na to stanowisko – Jerry’ego Goldsmitha. Jego przygoda z gatunkiem grozy rozpoczęła się już bowiem w latach 60. i od tamtego czasu sukcesywnie udowadniał, że jest nie tyle sprawnym rzemieślnikiem, ale przede wszystkim autorem wielu rozwiązań, które na stałe zagościły w gatunku. Nie trzeba daleko sięgać, aby się o tym przekonać. Wystarczy przypomnieć sobie nagrodzoną Oscarem ścieżkę dźwiękową do Omena. Późniejszy Duch i dziesiątki innych projektów, jakie przewinęły się przez jego filmografię, to najlepsze świadectwo wyczucia i mistrzowskiej precyzji w czytaniu nastrojów obrazu. O ile więc wcześniejsze etapy kariery Goldsmitha cechowały się silnym eksperymentatorstwem, poszukiwaniem nowych rozwiązań ilustracyjnych i brzmień, o tyle ostatnie lata twórczości oscylowały wokół budowania atmosfery za pomocą minimalnej ilości środków muzycznego wyrazu. Nawiedzony był niejako prekursorem tych rozwiązań, które późnej stosowane były jeszcze między innymi w Człowieku widmo oraz dziesiątej odsłonie Star Treka.



Nie wzięło się to znikąd. Już u progu przygody z filmem de Bonta można odnieść wrażenie, że ścieżka dźwiękowa bardzo mocno nawiązuje do takich highlightów jego twórczości, jak Nagi instynkt czy Sypiając z wrogiem. Liryczny, nasączony erotyzmem, temat przewodni, nie przywiązuje się do żadnych postaci, ale do lokacji, w której toczy się akcja. Melancholia pomieszana z nutką mistycyzmu idealnie wtapia się w historię uśmierconych dziewczynek i całej tragedii, jaka dotknęła mieszkańców posiadłości Hill House. Taka wymowa motywu głównego świetnie sprawdziła się zarówno jako przewodnik po tym domu, jak i narrator wszelkiej maści paranormalnych zjawisk, jakich doświadcza czwórka bohaterów. W odniesieniu do klasycznego modelu ilustracji kina grozy jest to dosyć unikatowe podejście. Podejście, jakie kilka lat wcześniej Jerry Goldsmith zastosował między innymi przy okazji tworzenia ścieżki dźwiękowej do filmu Duch. Oderwanie się od typowej, budującej napięcie i klimat grozy, muzyki, dało tutaj sporo przestrzeni sferze wizualnej w kreowaniu poczucia zagrożenia. Dopiero gdy przysłowiowe wszystkie karty zostaną wyłożone na stół, wtedy ścieżka dźwiękowa zaczyna nabierać na sile, angażując większą ilość środków muzycznego wyrazu. Jedno się jednak nie zmienia – temat główny, jako spoiwo łączące przybyszów z nawiedzonym domem. Trzeba przyznać, że przeniesienie tej melodii na grunt muzycznej akcji wyszło Goldsmithowi całkiem sprawnie, choć i tak największe wrażenie robi w pierwszych dwóch aktach widowiska. Wtedy też zbędny wydawał się temat poboczny, jaki Jerry stworzył dla postaci Nell. Liryczna melodia wykonywana na flet nieźle radziła sobie z uzupełnianiem lżejszych w wymowie treści, ale najciekawiej wypadał dopiero w końcówce filmu, kiedy kompozytor posłużył się nią jako kontrapunktem rozgrzeszającym demoniczny wizerunek domostwa. Takim dwugłosem (z szalą przeważającą na stronę tematu głównego) zmierzamy do kulminacji, która potęguje podjęte wcześniej idee. Na koniec powracamy do lirycznej prezentacji motywu głównego.



Kończąc filmową przygodę na myśl nasuwa się jedna refleksja. Mimo że w filmie de Bonta dzieje się całkiem sporo, muzyka nie wypełnia zbyt dużej liczby scen. Godzinna ilustracja jest dosyć dobrze osadzona w montażu – tak narracyjnie, jak i technicznie. Jedyną zagadką zostaje finalna konfrontacja, której część zupełnie pozbawiona jest muzycznej otoczki. Abstrahując od tego dziwnego zagrania, trzeba przyznać, ze Goldsmith stanął na wysokości zadania, przyczyniając się w znacznym stopniu do wyniesienia tego filmu ponad gatunkową przeciętność.


Z niewiele ponad godziny materiału skomponowanego na potrzeby Nawiedzonego, na oficjalnym krążku soundtrackowym wydanym jeszcze w 1999 roku przez Varese Sarabande, ukazało się około 35 minut wybranych fragmentów. Jak zwykle w przypadku albumów produkowanych przez Goldsmitha, na płytę trafiły głównie utwory najdłuższe i najbardziej reprezentatywne pod względem treści. W przypadku Nawiedzonego oznaczyło to skupienie się właściwie tylko na finalnym akcie widowiska. Muzyka zdobiąca zawiązywanie się całej akcji najzwyczajniej w świecie została pominięta. Bo i czemu miałaby być brana pod uwagę, skoro większość kilkudziesięciosekundowych kawałków odnosiła się do tej samej melodii? Ano chociażby dlatego, że całe piękno tej ilustracji tkwi właśnie w takim powolnym wprowadzaniu widza w istotę rzeczy. Dlatego też wielu miłośników twórczości Goldsmitha z nieskrywaną radością przyjęło informację o publikacji kompletnego wydania tej partytury. Limitowany do trzech tysięcy egzemplarzy, The Deluxe Edition, ukazał się w ramach klubowego wydania Varese jesienią 2017 roku. Czy spełnił oczekiwania fanów?



Choć nie zaliczam się do grona najbardziej ortodoksyjnych wyznawców talentu Goldsmitha, to jednak rozszerzona edycja Nawiedzonego zaskoczyła mnie swoją przyswajalnością. Partytura, wydawać by się mogło bardzo monotematyczna, urzekła specyficznym klimatem, który ewoluuje z każdym kolejnym utworem. Pojedyncze frazy układające się na temat przewodni, budują pierwsze liryczne aranże, którym na tym wstępnym etapie daleko jeszcze do wybuchowości. Po kilku nieśmiałych próbach mącenia w romantycznym wręcz nastroju, następuje długi okres budowania narracji. Wiąże się to z koniecznością przeprawy przez średnio absorbujący, ale klimatotwórczy underscore. Przejście przez prawie 2/3 proponowanych przez wydawców utworów zajmuje nam krócej, niż cały finał osnuty w długie, dynamiczne utwory akcji. To właśnie one najbardziej eksponować będą elektronikę zaprzęganą do wspomagania pracy orkiestry. W całym tym rozgardiaszu nie zapomnimy o melodyce skrzętnie trzymanej w ryzach przez temat przewodni. Poza nim i wspomnianym wcześniej motywem Nell jest jeszcze jedna melodia, która rzuci się w uszy odbiorcy nie tylko swoją treścią, ale i formą wykonania. „Cyrkowy” walczyk skojarzony z wielką karuzelą – atrakcją Hill House – rozrywa na strzępy skrzętnie budowaną atmosferę grozy. Na szczęście tylko dwukrotnie, co powetowane zostanie kolejną porcją rytmicznego action-score.



Jeżeli miałbym wskazać, jakiego (lub jakich) z tych 27 utworów zgromadzonych na The Deluxe Edition brakowało mi na podstawowym wydaniu, to powiedziałbym że wszystkich. Nie jest to muzyka, która opiera się na highlightach, ale na sukcesywnie budowanej narracji – ot zupełnie jak późniejszy Star Trek Nemesis oraz Człowiek widmo. Dodawanie do tej układanki kolejnych elementów ma sens tylko wtedy, kiedy czynione jest to w zgodzie z chronologią. I tak też należałoby postrzegać rozszerzone wydanie Nawiedzonego. Warto tylko wspomnieć, że filmową prezentację scoru wzbogacono o albumowe wersje tematu przewodniego oraz Finally Home. Reasumując, jest to więc 74-minutowe doświadczenie, o którym trudno wyrażać się jako o chodliwym i nośnym słuchowisku. Mam świadomość, że nie każdy słuchacz będzie miał chęć i siły, aby przeprawić się przez ten, co jak co, trudny materiał. Jest to więc pozycja kierowana głównie dla koneserów.

Inne recenzje z serii:

  • The Haunting
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze