Na nic się zdało rozciąganie kołem, miażdżenie nadgarstków, podtapianie i próba ognia. Mimo tych jakże okrutnych, acz słusznych tortur Ramin Djawadi nie poczuwał się do winy. A za prawdę powiadam wam, dokonał on czynu haniebnego, niegodnego kompozytora muzyki filmowej, nawet jeżeli tym razem chodzi o serial. Nie po raz pierwszy, nie po raz drugi, ale już po raz trzeci (!) na potrzeby serialu Gra o Tron stworzył muzykę tak bezbarwną, tak nie istniejącą w obrazie, że już nawet psy z pobliskich okolic miały dość ucieczki i ujadania i po prostu padły ze znużenia. I ten bard powołując się na swój honor jeszcze śmiał twierdzić, że jest niewinny. Kat już ostrzył swój topór i nawet wstawiennictwo Wielkiego Księcia Zimmera wiele by tu nie pomogło, aby uratować głowę Djawadiego. Sięgając jednak po soundtrack ze skrzydlatą bestią na okładce, można po części zrozumieć argumenty barda z grodu Santa Monica. I czy aby siły nieczyste nie maczały w tym palców, gdyż zdawać by się mogło, że podobnie jak przy ostatnim soundtracku i tym razem znowu prezentuje się on lepiej na srebrnym krążku niż w samym serialu.
Nie po raz pierwszy zagłębiając się w przedstawienie jakie łaskawie dają nam władcy z Home Box Office, można rzeczywiście odnieść wrażenie, że muzyka budzi w nich strach. Trudno orzec, czy ma to związek z jakimiś przesądami, jakoby melodyjne granie mogło być narzędziem demonicznych sił? Właściwie to ów soundtrack jest bardziej zlepkiem muzyki ze scen i napisów końcowych, gdyż wtedy właśnie ona najczęściej się pojawia. I zaklinam się na swój miecz, czasami w tych końcówkach wypada ona naprawdę dobrze. Jednak co z tego, skoro przez większość trwającego ponad 10 godzin serialu dominuje martwa cisza. Może jest ona podyktowana tym, że w samym serialu poza zbyt długimi dialogami nie za wiele się dzieje? Mimo wszystko po zapoznaniu się ze srebrnym krążkiem, mniejszy mój gniew jest wobec Djawadiego, a większy wobec jegomości z HBO, którzy tak tą muzykę podłożyli, jak podkłada się świniom żarcie w chlewie.
Nawet najmężniejszych rycerzy dopada trwoga, kiedy myślą o muzyce do pierwszego sezonu. Słychać było, że Djawadi miał za mało czasu i za mało pomysłów jak umuzycznić Westeros. Przy drugim sezonie choć dalej ciężko nazwać go rycerzem, jednak dało się usłyszeć, że germańsko-perski kompozytor lepiej posługuje się swoim orężem, nawet jeżeli czasami wypadał mu on z rąk. Aż chciałoby się napisać, że przy trzecim sezonie, mamy kolejny postęp, ale byłoby to łgarstwo. Zaprawdę powiadam Wam, muzycznie trzeci sezon prezentuje się podobnie jak drugi. Znowu dominującą rolę pełni zawodząca wiolonczela i naturalnie nie mogło zabraknąć perkusyjki. W sumie to Ramin Djawadi chyba dostał kruka z moimi wcześniejszymi listami recenzyjnymi, gdzie narzekałem, że bard nie aranżuje w ogóle swoich tematów. I chyba wziął sobie moje uwagi zbyt bardzo do serca, gdyż ów soundtrack składa się głównie z aranży już istniejących tematów. Przy czym niektóre z nich naprawdę wyszły zacnie. Weźmy dla przykładu A Lannister Always Pays His Debts będący instrumentalną wersją słynnej pieśni The Rains Of Castamere którą na poprzednim krążku wykonywali grajkowie z The National. Porządny utwór, które świetnie rozbrzmiewa w serialu podczas… napisów końcowych. Niezgorzej wypadają aranżacje głównego motywu, który osobiści zawsze mi się podobał, mimo że wielu uczonych w recenzenckim piśmie, zarzucało mu miałkość. Chociaż jeżeli mam być szczery to ciągle ta sama wersja podczas napisów końcowych zaczyna już trochę nudzić. Dlatego też zwróćmy uwagę na jego interpretacje jak chociażby w przepełnionym mistycyzmem Dark Wings, Dark Words gdzie całą znaną nam melodię wykonuje pomrukując-zawodzący chór. Prawie dwa sezony przyszło nam czekać na tego typu utwór. Przy For the Realm sam Ramin Djawadi sięga po klasyczną gitarę i wygrywa nam motyw przewodni serii. Krótka, prosta rzecz, ale cieszy, zresztą już wcześniej setki wiernych w Świątyni YouTube udowodnili, że ten temat ma potencjał i da się go ciekawie zaaranżować.
Z nielicznych nowości dostajemy You Know Nothing, które można uznać za motyw Jona Snowa i Ygritte, czy też ich uczucia. Ku wielkiemu zdumieniu wypada on nawet lepiej w samym serialu jak chociażby w wieńczącej wspinaczkę po Murze scenie. Wspominać acz nie trzeba, że to jedna z końcowych scen odcinka, po której pojawiają się napisy końcowe. A jakże mogłoby być inaczej? Nie gorzej prezentuje się on również w scenie z ostatniego odcinka, w której Jon Snow zachowuje się jak dres co to zrywa za pomocą SMSa.
Jeżeli chodzi o muzykę akcji to niestety po raz kolejny wychodzi z Ramina Djawadiego kowal, który zresztą niejednego konia już okulawił. Znowu otrzymujemy toporne, bezmyślne walenie po garach. Czy naprawdę tak powinno wyglądać ilustrowanie, chociażby walki na miecze? W serialu nie ma za wiele akcji, ale kiedy już się pojawia to albo kuleje przez biedne wykonanie, czy też właśnie przez dudniącą nawalankę, że aż chce się powiedzieć: „Hodor!”. Czasami giermek z Grodu Santa Monica stara się go trochę urozmaicić, ale wypada to tak średnio. Jak chociażby w przypadku The Lannisters Send Their Regards, które w serialu w wielce spoilerowej scenie nawet jakoś tam za tło robi, ale na samym albumie męczy.
Ciekawym zabiegiem, który zapoczątkowali przy poprzednim sezonie wspomniani już muzykanci z The National, jest umieszczenie na krążku piosenek. Jedną z nich jest króciutka pioseneczka It’s Always Summer Under the Sea wykonywana przez córkę Stannisa. Od takie dziecięce śpiewanie, które nie razi uszu, ale tak naprawdę nic nie wnosi. W przeciwieństwie do The Bear and the Maiden Fair, które… szokuje! Nie ukrywam, że rockowo-biesiadna aranżacja tego szlagieru z Westeros, zachęca niejednego do hulaszczych tańców na stołach w pobliskich tawernach. Ale naprawdę na albumie, a co dopiero podczas napisów końcowych w serialu, wypada… W ogóle nie wypada! W obu przypadkach pasuje jak pięść do oka! Zupełnie tak jakby nagle w centrum King’s Landing wylądował helikopter.
Podsumowując, co by recenzja nie była za długa jak niektóre dialogi i monologi w serialu. Ramin Djawadi chyba błędnie doszedł do wniosku, że już opanował fechtunek i nie postawił na dalsze ćwiczenia, aby może kiedyś pomarzyć o tytule rycerza. Oczywiście nie do końca wiadomo na ile nie jest to kaprys samych HBOan, którzy może wolą muzycznego giermka od rycerza i nie przepadają jak im coś gra w serialu. Muzycznie trzeci sezon Gry o Tron nie za wiele różni się od poprzedniego i za słabe (czy też brak) oddziaływanie w obrazie i brak oryginalności na poważnie rozważałbym lekkie tortury. Gdyby nie dwa utwory i ich wykorzystanie w serialu. W jednym liście Djawadi wspomniał, że jego ulubioną postacią z tej serii jest Daenerys Targaryen. I coś jest na rzeczy, gdyż najlepszy muzyczne fragmenty, także te w serialu towarzyszą właśnie białowłosej Matce Smoków. Przy Dracarys otrzymujemy ciekawą aranżacją (a jakże) motywy Daenerys z poprzednich sezonów. Za pomocą męskiego muskularnego chóru, Djawadi przeradza go w mocny, wręcz epicki kawałek ilustrujący wymarsz wojska Daenerys, którego wojownikom niestraszne jest obcięcie sutków. W połączeniu z obrazem otrzymujemy naprawdę jedną z lepszych scen w całym sezonie.
Ale najwięcej emocji dostarcza Mhysa, gdzie naprawdę można się zadumać, czy ktoś tutaj nie użył czarów. Ale na pewno nie jest to czarna magia, gdyż Djawadiemu udał się naprawdę bardzo ładny utwór. Najpierw zostajemy wprowadzeni delikatnym, mistycznym chórem, który w klasztornym stylu wykonuje motyw przewodni serii. Chwilę później utwór przeradza się w radosną pieśń z przeplatającym się lekko motywem Daenerys. Może i towarzysząca jemu scena jest trochę kiczowata, a i sam kawałek przywodzić może na myśl dawną pieśń Adiemusa, ale niech mnie przetną mieczem, to naprawdę bardzo dobry utwór. Żal tylko ściska serce, że na 30 godzin trwania Gry o Tron nie otrzymujemy częściej takiej muzyki jak Mhysa.
Raminie Djawadi z grodu Santa Monica! Takiej muzyki chcemy, taką muzykę nam dawaj! A wtedy nie będzie batów po rzyci, uciekającej zwierzyny i lamentu niewiast. Zamiast tego złoto, pochwalne śpiewy od pięknych dam, beczki wina, smakowity cielak, a może kiedyś nawet tytuł muzycznego rycerza. Ale do tego trzeba czegoś więcej niż tylko jednego dobrego utworu.
Inne recenzje z serii: