Nooooooowaaaaaaay!!!!
Deadpool największym filmowym fenomenem walentynkowego weekendu??!! A jakże!
Zrealizowany za niecałe 60 mln $, opatrzony kategorią wiekową „R” i całkowicie zakazany na chińskim – drugim największym rynku filmowym – wystrzelał konkurencję już podczas pierwszego weekendu wyświetlania. Analitycy prognozujący 40 milionowe otwarcie przecierali oczy ze zdumienia, gdy wieszczoną sumę pobito już w pierwszym dniu kinowego rajdu. I pomyśleć, że widowisko to powstawało w olbrzymich bólach przez ponad 10 lat, a zielone światło do realizacji otrzymało dopiero po animacji testowej, która w 2012 roku zachwyciła środowiska fanowskie . Od tamtej pory niemalże codziennie bombardowani byliśmy ciekawostkami, ot chociażby takimi, że film Tima Millera resetować miał słabe cameo Deadpoola znane nam z X-Men Genezy: Wolverine. Jednakże to nie obietnice i ciekawostki przyciągnęły tłumy do kin. Zrobiła to wyborna kampania reklamowa zawstydzająca bardziej kosztowne produkcje ze stajni Marvela. Sukces widowiska z Ryanem Reynoldsem w roli głównej dał również do zrozumienia, że nie trzeba wcale ugrzecznić gatunku superhero, by wypełniać sale kinowe. Uwielbiamy przecież sprośne żarty, lejącą się hektolitrami krew, ale nade wszystko bardzo dużą swobodę twórczą, której autorzy Deadpoola mieli aż nadto.
Kiedy machina produkcyjna ruszyła z pełną parą, wszyscy miłośnicy muzyki filmowej zastanawiali się komu przypadnie rola kompozytora ścieżki dźwiękowej. Grono twórców pracujących dla studia Marvela i dzierżącego prawa do ekranizacji 20-th Century Fox było przeogromne, ale ostatecznie projekt trafił na ręce Toma Holkenborga, bądź jak kto woli – Junkie XL. Kontrowersyjny artysta ściśle związany i wypromowany przez Hansa Zimmera, miał w ciągu kilku miesięcy wziąć na warsztat dwie komiksowe ekranizacje –Batman v Superman: Świt sprawiedliwości oraz omawianego tu Deadpoola. Skoro pierwsza wiązała się z naprawdę ciężką pracą wymagającą od kompozytorskiego duetu (Zimmer & Holkenborg) bardzo dużego zaangażowania, to właśnie Deadopool stanowić miał swoistego rodzaju odskocznię pozwalającą na zabawę konwencją i eksperymentatorstwo brzmieniowe. O ile zatem to drugie stało nie nieodzowną panoramą krwawych scen akcji, o tyle jakiejkolwiek zabawy konwencją niestety nie stwierdzono podczas filmowego seansu.
Nie od razu doszedłem do takich wniosków. Pierwsze minuty ukazujące znaną ze zwiastuna scenę akcji na arterii drogowej całkiem pozytywnie zaskoczyły mnie od strony muzycznej. Eksperymenty w łączeniu ze sobą muzycznego funku, trip hopu oraz dubstepu owocowały fajną, dobrze wpisaną w realia filmowe ilustracją. Niestety im dalej zagłębiałem się w fabułę, tym bardziej ścieżka dźwiękowa zdawała rozmieniać się na drobne. W pewnym momencie po prostu przestała ingerować z moją wyobraźnią, stając się tylko mało znaczącym tłem. Nawet epicki finał i całkiem spory potencjał dramaturgiczny stojący za historią choroby Wade’a nie skłonił Holkenborga do bardziej efektywnej pracy. Dziwi to tym bardziej, bo przecież każde, nawet największe wariactwo poczynione w ramach Deadpoola uszłoby kompozytorowi na sucho. W świetle tych wydarzeń nie powinien dziwić fakt, że cała uwaga widza i słuchacza koncentruje się na kradnących show piosenkach. Reżyser i producenci wykazali się tu naprawdę świetnym gustem stawiając przed nami nie tylko doborowy zestaw utworów towarzyszących licznym montażom, ale fragmenty jawnie naigrywające się z prezentowanej treści. To właśnie szlagiery pokroju Angel of the Morning, Calendar Girl, Careless Whisper czy Deadpool Rap zaprzątać będą myśli widzów opuszczających salę kinową. Kompozycja Holkenborga nie ma takiej siły oddziaływania.
Chwilunia… Czy wychodząc z domu wyłączyłem piekarnik???
Dlatego też statystyczny słuchacz głównie ze względu na piosenki może (choć nie musi) zapałać chęcią sięgnięcia po wydany nakładem Milan Records album soundtrackowy. Przyznam szczerze, że swoją przygodę z tym krążkiem rozpocząłem jeszcze przed kinowym seansem. I trudno mi było uwierzyć, że tak surowa w treści ilustracja nie będzie rościła sobie większych pretensji do przestrzeni filmowej. O ile bowiem pierwszych kila utworów przynajmniej czaruje nietypowym brzmieniem, całkiem sprawnie podążającym za dziejącym się na ekranie absurdem, o tyle pod względem tematycznym i dramaturgicznym nie uświadczymy tu praktycznie niczego, co zachęcałoby do licznych powrotów.
Moje zainteresowanie tym scorem ulatnia się tak szybko jak szybko wybrzmiewają cztery flagowe jego utwory. Na pierwszym miejscu wyszczególnić należy więc Maximum Effort stanowiące zarówno tematyczną wykładnię, jak i opus magnum eksperymentów Holkenborga. A takowe wchodzą na grunt zarówno współczesnej muzyki elektronicznej, jak i zabawy leciwymi synthami. Sam kompozytor wyjaśniał, że szukając odpowiedniego brzmienia zwracał się ku instrumentom z lat 70. i 80. za pomocą których był w stanie wygenerować odpowiedni nastrój i dynamikę. Jest więc energetycznie, sentymentalnie (bo wiele numerów przypomni prace Junkie XL z wczesnych lat jego kariery), choć na większy „fun” trzeba będzie poczekać do utworu Twelve Bullets. To właśnie tutaj zanurzani jesteśmy w big beatowych i hip tropowych rytmach nie stroniących od dźwiękonaśladowczych sampli. Choć w kategoriach muzycznego słuchowiska utwór ten nie pretenduje do miana wybitnego, to trzeba przyznać, że z ilustracyjnych powinności wywiązuje się wybornie. Zupełnie zresztą jak kontynuujący tę myśl Man In a Red Suit. Niestety takich fragmentów jest w ścieżce dźwiękowej Junkiego jak na lekarstwo. I na nieszczęście prawie wszystkie wybrzmiewają już w pierwszych minutach albumu, by później pozostawić słuchacza w szorstkich objęciach elektronicznego underscore. Owszem, po drodze zdarzać się będą chwilowe zrywy resuscytujące naszą atencję (Going Commando, Watership Down), ale chyba nic nie jest w stanie zmazać ogólnego rozczarowania zasłyszaną na albumie ilustracją. Wrażenia nie robią również quasi-fanfary przypisane występującym w filmie X-Menom. Miejscami wręcz ocierają się one o karykaturę partytur z tej serii. Nawet wątek choroby Wade’a i jego relacje z Vanessą są w ścieżce dźwiękowej Holkenborga traktowane jak zło konieczne.
Oj biednie wyglądałby ten krążek, gdyby nie znalazły się na nim wspomniane wyżej piosenki. Rozstrzał stylistyczny może początkowo wprawiać w zdumienie, ale wycieczka do kina skutecznie rozwieje wszelkie wątpliwości. Co więcej, ugruntuje nas w przekonaniu, że to właśnie rzeczone songi stanowią największą wartość dodaną całej ścieżki dźwiękowej. Począwszy od genialnie wkomponowanego w napisy początkowe Angel of the Morning poprzez aktywnie promowane już w trailerach X Gon’ Give It to Ya, czy fenomenalnie rozładowującego napięcie szlagieru George’a Michaela. Nie zabrakło również ukłonu w kierunku wiernych fanów serii, dla których zacytowano Deadpool Rap stworzony na potrzeby gry z 2013 roku. Ot barwna składanka przy której na pewno nie sposób o nudę.
Rzadko zdarza się, aby najbardziej pretensjonalnym elementem takiego składaka była właśnie muzyka ilustracyjna. Zazwyczaj zepchnięta w albumową czeluść songowych highlightów, w przypadku Deadpoola kradnie nam aż trzy kwadranse naszego drogocennego czasu. Nie sądziłem, że kiedykolwiek to wyartykułuję, ale moim zdaniem lepszym rozwiązaniem byłoby ograniczenie score’u do czterech wspomnianych wyżej highlightów. Czyż nie lepiej prezentowałby się wówczas album soundtrackowy?
Inne recenzje z serii: