Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Hans Zimmer

Dark Phoenix (X-Men: Mroczna Phoenix)

(2019)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 14-06-2019 r.

Miało być naprawianie błędów z przeszłości, a wyszło jeszcze gorzej. Mowa o najnowszej odsłonie serii X-Men zatytułowanej. Mroczna Phoenix. Historia przemiany Jaan Grey w tytułowego złoczyńcę to jedno wielkie pasmo porażek. Już na etapie produkcji docierały do nas sygnały, że będzie nie najlepiej. Wiele razy zmieniano daty premiery, zarządzano drogie dokrętki i inne tym podobne historie, które słusznie stawiały pod wielkim znakiem zapytania jakość finalnego produktu. I niestety, wszystko to znalazło swoje odbicie w gotowym już obrazie. W widowisku, które miało być godnym zwieńczeniem serii pod szyldem Foxa, a stało się areną żalów i malkontenctwa ze strony krytyków i odbiorców. Takowi punktują niemalże wszystko: od drewnianego, nieprzekonującego aktorstwa począwszy, poprzez marazm w prowadzeniu narracji, aż na kiepskich wizualiach skończywszy. Droga inwestycja już po pierwszym weekendzie wyświetlania okazała się olbrzymią finansową klapą, która nie ma szans zwrócić kosztów produkcji. Oto smutny koniec dosyć ciekawej, co jak co, filmowej serii.



W panoramę tego smutku niestety wpisuje się również ścieżka dźwiękowa do tego filmu. Muzyka skomponowana przez człowieka, który już kilka lat temu zarzekał się, że definitywnie kończy swoją przygodę z kinem superbohaterskim. I mimo że w filmografii Hansa Zimmera stale pojawiają się nowe tytuły z tego gatunku, to jednak czuć, że zmęczenie, jakim epatował podczas bronienia swojej kiepskiej oprawy muzycznej do Batman v Superman rezonuje również na Mroczną Phoenix. Zmęczenie dotyka nie tylko kwestii związanej z budowaniem odpowiedniego zaplecza stylistycznego, czy doszukiwania się odpowiedniego tonu obrazu. Również w tak prozaicznej kwestii, jaką wydawać się może muzyczna treść – kanwa na której od lat wyrastała wielka ikona Hansa Zimmera. Feniks muzyki filmowej, który od dobrych kilku lat nie potrafi znaleźć pomysłu na budowanie nowej jakości, tym razem spalił się doszczętnie. Czy powstanie jeszcze z popiołów?



Mówiąc o ścieżce dźwiękowej do Mrocznej Phoenix trzeba wyraźnie postawić granicę pomiędzy tym, co kompozytor powinien, a tym, co daje nam jako miłośnikom gatunku rozprawiającym się z soundtrackami w domowym zaciszu. Oba te doświadczenia, choć dają wiele powodów do krytyki, nie są jednak równoważne. Najważniejsze jest oczywiście to filmowe. No i tu otwiera się przysłowiowa puszka Pandory. Bo o ile chęć wypełnienia całego filmu muzyką, stworzenia pewnej „spójnej” opowieści muzycznej znajduje akceptację, to jednak efekt końcowy daleki jest od satysfakcjonującego. Oglądając i słuchając filmową Phoenix na myśl przychodzi mi to, co otrzymaliśmy w Dunkierce. Czyli monotonna, bardzo napastliwa ilustracja muzyczna, która za cel nadrzędny stawia sobie sztuczne podtrzymywanie dynamiki oraz tworzenia teledyskowej otoczki do tego chaotycznie zmontowanego obrazu. Nie to jest jednak najgorsze. Najbardziej zastanawiająca wydaje się bezradność kompozytora w zaspokajaniu dramaturgicznych potrzeb widowiska. Apatyczna, uboga w sferze emocjonalnej i aranżacyjnej, oprawa muzyczna, oscyluje między tym, co Hans Zimmer tworzył na potrzeby Man of Steel, Interno oraz… Chappie. Tak wybuchowa mieszanka nie wydaje się bynajmniej elektryzującą. A wszystko przez dosyć zachowawcze podejście do opisywanego obrazu.


Chyba najbardziej trafnym podsumowaniem tego dzieła będzie stwierdzenie, że jest to nieustanne zarzynanie dwóch fundamentalnych motywów, na których budowana jest melodyka partytury – tematu przewodniego oraz tytułowej Phoenix. Wszystko okraszone dosyć pretensjonalnymi aranżacjami, ekshumującymi wszystkie warsztatowe trupy słynnego Niemca. Owszem, boli totalna ucieczka od bogatej X-Menowej spuścizny tematyczno-stylistycznej, ale chyba najbardziej uderza tak brutalne sprowadzenie franczyzy na przysłowiowy bruk muzyczno-filmowego mainstreamu. Fatalne wybory wspiera równie fatalne wykonawstwo, a w zasadzie brzmienie pracy, która mimo sporej konkurencji w sferze audytywnej, szpeci słuch samplowaną orkiestrą. Wokale straszą sztucznością i oderwaniem od filmowej poetyki, a dźwiękowy miks całości, tradycyjnie już przypomina odmierzanie poziomów od linijki. W obliczu tak zastanawiającej, słabej kondycji ścieżki dźwiękowej do Mrocznej Phoenix, należałoby sobie zadać pytanie o przyczyny takowego stanu rzeczy. Czy to kwestia zmęczenia kompozytora tego typu kinem? A może wypadkowa licznych dokrętek i chaosu postprodukcyjnego – również w muzyce?



Jakkolwiek sprawa by nie wyglądała i jakiekolwiek warianty byśmy nie zakładali, jedno jest pewne. Album soundtrackowy jest o niebo lepszym sposobem na zapoznanie się z tą pretensjonalną pracą Niemca. Optymalnie zmontowana, niespełna 70-minutowa selekcja kompletnej ścieżki dźwiękowej wyciąga z niej absolutne maksimum, zostawiając nawet margines rezerwy na nutkę zmęczenia nadmiarem podobnej treści. Klimatyczna, troszkę smutna w wymowie, ale nie pozbawiona łatwo wpadającej w ucho melodyki, oprawa muzyczna, zaprezentowana została w formie suit tylko luźno nawiązujących do filmowej chronologii. I w takiej postaci może się okazać całkiem niezłym słuchowiskiem. Niezłym, bo do miana fajnego troszeczkę mu jednak brakuje.



Z pewnością początek zamknięty w długim, ośmiominutowym Gap nie będzie dawał większych powodów do malkontenctwa. Powoli nawarstwiana muzyka dosyć szybko odsłania się z jednym z dwóch kluczowych motywów. Pierwszym jest fanfara przypisana X-Menom, która jest jednocześnie fundamentem sfery melodycznej. Melodia zaczerpnięta z Pearl Harbor prezentuje się nie najgorzej, ale ilość powtórzeń w dalszej części soundtracku skutecznie ją obrzydzi. Póki co jest całkiem znośnie, a poczucie dobrze spędzonego czasu potęguje dosyć luźny ton w jakim zanurzono tę suitę. Nastrój ten dosyć szybko rewidowany jest przez chłodny i zachowawczy kawałek zatytułowany Dark. W jego ramach zapoznajemy się z drugim istotnym tematem partytury – z melodią skojarzoną z Jean / Phoenix. I można mieć pewne obiekcje co do metodyki, jaką przyjął Hans Zimmer kreując tą muzyczną wizytówkę. Nie rozdziela ona bowiem muzycznie postaci sprzed dramatycznej przemiany od tej, która w późniejszej części filmu sieje spustoszenie. Całe szczęście album soundtrackowy za nic sobie ma filmową chronologię, pozwalając cieszyć się pewnymi ideami muzycznymi w ich najczystszej postaci – zgodnej z oczekiwaniami statystycznego odbiorcy.


Dlatego też nawet obcowanie z kolejnymi, underscorowymi kawałkami nie przysparza wielu trudności. Ośmiominutowy Frameshift buduje klimat grozy, jednocześnie stawiając przed słuchaczem serię narkotycznych, choć pustych w emocjach i treści, tekstur. Kiedy już zaczynamy powoli zatracać się w tym dźwiękowym mroku, na ratunek przychodzą pierwsze, bardziej rozbudowane kawałki akcji zanurzone w stylistyce typowej dla Zimmera. Nie jesteśmy nimi częstowani od razu. Utwór Intimate buduje napięcie dosyć powoli, ale konsekwentnie, prowadząc do wybuchowego finału. I na tym fragmencie niejako kończy się potencjał ścieżki dźwiękowej do Mrocznej Phoenix. Wszystko, co następuje później jest tylko konsekwencją wypracowanych wcześniej metod i pomysłów.



Mimo wszystko wśród morza mniej lub bardziej interesujących kawałków, warto zwrócić uwagę na dwa ostatnie, czyli Insertion oraz Coda. Pierwszy jest muzycznym zwierciadłem finalnej konfrontacji, podczas której podziwiamy zdumiewające zdolności tytułowej bohaterki. Sama muzyka nie stanowi żadnego novum w warsztacie Niemca. To klasyczne budowanie muzycznej narracji na bazie podniosłych aranży tematu przewodniego. Skrzętnie serwowany patos niestety dewaluowany jest przez kiepskie wykorzystanie partii chóralnych. Wszystko zdaje się wracać na właściwie tory w finalnym akcie słuchowiska, kiedy morki ciężkich aranżacji rozpraszane są przez ciepłą, dosyć kameralną prezentację motywu głównego wieńczonego podniosłym crescendo.



Po raz kolejny więc dało o sobie znać wielkie rozdarcie pomiędzy tym, co dane mi było usłyszeć w filmie, a co ostatecznie trafiło na album soundtrackowy. Pierwsze doświadczenie, o którym jak najszybciej chciałbym zapomnieć na pewno nie zachęci do sięgnięcia po krążek wydany przez Sony Classical. Można się jednak pozytywnie zaskoczyć. Pytanie tylko czy dla tej godziny całkiem poprawnego, niczym nie zaskakującego grania, warto inwestować w krążek CD? Zapewne wielu miłośników twórczości Niemca nie będzie z tym miało większego problemu. Dla statystycznego odbiorcy jest to jednak średniak, który jednocześnie stawia pod wielkim znakiem zapytania kondycję twórczą Hansa Zimmera. Kompozytora, który od dobrych dwóch lat nie napisał nic intrygującego. Nic na tyle ciekawego, by poza obowiązkowym, pierwszym odsłuchem, budzić chęć na więcej. Quo vadis, Hans?

Inne recenzje z serii:

  • X-Men
  • X-Men 2
  • X-Men: The Last Stand
  • X-Men Origins: Wolverine
  • X-Men: First Class
  • X-Men: Days Of Future Past
  • X-Men: Apocalypse
  • The Wolverine
  • Logan
  • Deadpool
  • Deadpool 2
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze