Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Steve Jablonsky

Your Highness (Wasza Wysokość)

(2011)
-,-
Oceń tytuł:
Maciej Wawrzyniec Olech | 25-05-2014 r.

Czasami czytając rycerskie eposy, czy też powieści fantasy, a co dopiero oglądając filmy w tej tematyce, aż ciężko się nie zaśmiać. I nie dlatego, że rycerze, smoki czy magia są śmieszne, ale bardziej z racji tego, jak elementy te bywają ukazywane. Mężni rycerze, wygłaszający podniosłe frazesy o honorze… Ten poziom nadęcia i napuszenia aż się prosi o sparodiowanie. Co zresztą miało nie raz miejsce, czego najlepszym są takie dzieła humoru jak Monty Phyton and the Holy Graal czy Jabberwocky. Ponaśmiewać się z rycerskości i motywów fantasy postanowił też amerykański aktor komediowy Danny McBridge. I tak powstało Your Highness (Wasza Wysokość), którego McBrigde jest nie tylko producentem, współscenarzystą, ale także zagrał w nim główną rolę. Mimo, że film może się pochwalić imponującą obsadą (między innymi James Franco, Natalie Portman, Zooey Deschanel, Charles Dance), to jednak daleko mu do poziom legendarnych brytyjskich komików. Parodia przygód Robin Hooda w wykonaniu Mela Brooksa też może się poszczycić zdecydowanie bardziej wysublimowanymi żartami. Może niektóre gagi są nawet dobre, ale niestety przez większość czasu dominuje dość żenujący i niesmaczny kloaczny humor.

Oglądając Your Highness można czasami poczuć pewien żal, że została zmarnowana szansa na naprawdę fajny film. I w sumie to samo można powiedzieć o muzyce do niego, za którą odpowiada Steve Jablonsky. Amerykanin nie ma zbyt dobrej prasy wśród miłośników, a szczególnie krytyków muzyki filmowej. Dlatego też pewnie wielu z nich od razu na starcie, bez przesłuchania przekreśli ten score. Tylko głównym problemem jest właśnie to, że to nie jest do końca zła muzyka. Gdyby cała ścieżka była beznadziejna to może łatwiej byłoby postawić na niej krzyżyk. A tak otrzymaliśmy dziwny eklektyczny score, który raz wywoła uśmiech na naszej twarzy, a raz sprawi, że zaczniemy zgrzytać zębami ze złości i przewracać oczami z zażenowania.

Może sam odbiór całej pracy byłby lepszy, gdyby kompozytor na samym początku nie wyłożył wszystkich kart na stół. A tak Jablonsky zarówno w filmie jak i na albumie (z chronologicznie ułożonymi utworami) zaczyna od głównego dania, a potem serwuje przystawki i resztki z kuchni. Album, jak i film (napisy początkowe) rozpoczyna naprawdę bardzo dobre Let Us Quest! które możemy uznać za temat głównego bohatera jak i motyw przewodni filmu. Utwór rozpoczyna się elektronicznym brzmieniem, które ma zapewne przypominać muzykę filmową z lat 70. i 80. Następnie przeradza się w podniosły anthem, jakże typowy dla szkoły Media Ventures/RCP z której się Jablonsky wywodzi. Kiedy utwór otrzyma odpowiedni poziom napuszenia wkracza do akcji pełna orkiestra z chórem i otrzymujemy świetny, skoczny motyw posiadający właściwy średniowieczno-rycerski klimat. Aż samemu chce się sięgnąć po miecz, wsiąść na rumaka i ruszyć na ratunek jakiejś niewieście. Zapewne wielu od razu skrzywi się na myśl o elektronice w niby średniowicznym score. Jednak nie jest to do końca zamysł przypadkowy, a bardziej ma to być nawiązanie do produkcji fantasy z last 70tych i 80tych, które często taką właśnie elektroniką były okraszane. Warto wspomnieć chociażby o The Labirynth czy też The Legend (to z muzyką Tangerine Dream, a nie Jerry’ego Goldsmitha) i wiele innych. W pewnym sensie sama muzyka składa lepszy pokłon starszym produkcjom, niż sam film to czyni.

Jak na główny motyw przystało jeszcze nie raz go uraczymy, z czego najlepszą jego aranżację otrzymujemy Goodbye My Tinys. Oczywiście dokładniej go słuchając trudno nie zauważyć pewnych podobieństw chociażby do motywu Jack Sparrowa z Pirtes of the Caribbean, czy też Sherlocka Holmesa. Szczególnie jeżeli wsłuchamy się w kończący soundtrack Thadeous to inspiracja Hansem Zimmerem staje się niezaprzeczalna. W sumie nie pierwszy to taki raz w karierze Steve’a Jablonsky’ego i nawet nie ma co się oszukiwać, gdyż wręcz tradycyjnie score Amerykanina oryginalnością nie grzeszy. Mimo to motyw ten naprawdę potrafi cieszyć ucho i chcę się do niego wracać.

Na szczęgólną uwagę zasługuje Isabel The Strong przypisane bohaterce granej przez Natalie Portman, która chyba niestety nie czuje się dobrze w komediach. Co tu dużo o pisać o tym utworze? Tak samo jak i aktorka jest on po prostu ładny. Zaczyna się on uroczą melodią wygrywaną za pomocą harfy i instrumentów dętych drewnianych, a następnie do głosu, dosłownie do głosu dochodzi wokaliza w wykonaniu niezawodnej Lisbeth Scott. Ów motywy usłyszymy jeszcze w Til We Met Again. Do ciekawszych, a raczej zabawniejszych utworów należy zaliczyć też The Greatest Most Beautifullest Love Song In All The Land. Sam tytuł jest już zresztą wystarczająco wymowny, dla tej romantycznej pieśni. I rzeczywiście głos Zooey Deschanel może się podobać, czegoś nie można powiedzieć o specjalnie fałszującym Jamesie Franco. Ot, zabawniejszy moment w filmie i fajnie, że znalazł się na płycie.

Poza wspomnianymi utworami warto jeszcze zwrócić uwagę na… Właśnie i tutaj pojawia się główny problem tej ścieżki dźwiękowej. Wymienione trzy pierwsze utwory Let Us Quest!, Isabel the Strong czy Goodbye My Tinys są naprawdę bardzo dobre. Ale można też odnieść wrażenie, że na nich pomysłowość Jablonsky’ego się skończyła.
The Virgins Is Plucked z głośną brutalną orkiestrą i chórem prezentuje się znośnie, ale zaczyna powoli odbiegać od stylu narzuconego na początku ścieżki. Generalnie do połowy albumu jeszcze sytuacja nie wygląda źle. Steve Jablonsky chociażby w takich utworach jak Not In My Castle czy Playful Secrets jeszcze jakoś aranżuje główny motyw i czuć ten średniowieczno-rycersko-fantasy klimat. Niestety gdzieś od 10 utworu wszystko zaczyna się sypać. Owszem, w filmie też z czasem pojedynki, walki, akcja etc. wchodzi na pierwszy plan. Ale niestety muzyce akcji jaką Steve Jablonsky tworzy brakuje finezji, czy też jakiegoś pomysłu jak w pierwszych utworach. Niby jest orkiestra, jest chór, ale coraz głośniej daje o sobie znać elektronika i gitary elektryczne. I choć czasami pojawi się jeszcze jakaś retro-elektronika, to jednak score nieubłagalnie przeradza się w przysłowiową sieczkę. Cały rycerski klimat ucieka, a takie kawałki jak Here Come The Marteetee mogłyby równie dobrze znaleźć na soundtracku do Iron Mana. Przez pomieszanie stylów i motywów znanych głównie ze szkoły RCP, score staje się niestety strasznie niewyrazisty i może byłoby go podłożyć do byle akcyjniaka. Zmiana ta jest tak radykalna, jakby Steve Jablonsky wzorując się na Ericu Cartmanie z Miasteczka South Park, podczas komponowania muzyki nagle powiedział: „Screw you guys, I’m going Home” i rzucił całą robotę.

Z perspektywy filmu ta zmiana nastroju może co prawda wydawać się zrozumiała. Główny bohater podczas wyprawy z zapatrzonego w siebie bęcwała i lenia przemienia się w prawdziwego twardziela-wojownika. A, że film taki poziom ma, jaki ma, to i do ukazania twardzielskości najlepiej pasuje mocne, rockowo-metalowe brzmienie. Podobnie zresztą jak zły czarodziej i czarownice umuzycznione są w dość mocny, czasami wręcz brutalny, toporny sposób, jak chociażby wspomniane The Virgins Is Plucked . Dlatego też finałową konfrontację, którą ilustruje jakże wymowny utwór pt. Orgy of Violence, chyba tylko nieliczni dadzą radę przesłuchać. Ale z drugiej strony kawałek podłożony jest pod decydującą walkę, gdzie wszystko się wali, rozpada, jest magia, pioruny i cuda wianki, a więc niby się to wszystko sprawdza. Pod pozornym chaosem i hukiem da się nawet wychwycić jak Jablonsky wplata tam dość dobrze główny temat. Po tej przysłowiowej orgii muzycznej przemocy wracamy zarówno w filmie jak i na płycie do już klasycznuejszego score na orkiestrę. Na chwilę wraca początkowy przyjemny klimat i film i album się kończy i pojawia się pytanie: Co to właściwie było?

Trudno jednoznacznie ocenić Your Highness Steve’a Jablonsky’ego. Nie jest to zły score, ale też nie do końca dobry. Trudno tu pisać o jakiejś oryginalności, ale początek zapowiadał przynajmniej przyjemne przygodowe granie. Niestety soundtrack ten poległ na swoim eklektyzmie. Szczególnie jeżeli chodzi o muzykę akcji to można odnieść wrażenie, że Jablonsky nie do końca był pewny, czy pójść bardziej w klasyczne czy nowocześniejsze granie. Oczywiście nawet w tej drugiej gorszej części ścieżki można znaleźć parę przebłysków, jeżeli nawet zmierzają one ku podniosłości a la temat z Crimson Tide, jak chociażby Kill-Trophy And the Warrior’s Birth. Ale to jest też po części to rycerskie napuszenie wspomniane na wstępie recenzji. Tylko, że wiele utworów choć może nawet prezentują się ciekawie to jednak połączone nie tworzą spójnej całości. Użycie elektroniki nie byłoby złe, gdyby Jablonsky skoncentrował się wyłącznie na retro-brzmieniu, które tym samym było ciekawym nawiązaniem do wspomnianych starszych produkcji tego typu. W każdym bądź razie powstał dość dziwny, a czasami ciężkostrawny mix, ale ma on swoje przebłyski i nie można zapomnieć o naprawdę dobrym i obiecującym początku. Oczywiście zawód pozostaje, lecz nie dlatego, że to zła ścieżka dźwiękowa, tylko dlatego, że słychać, że mogła być o wiele lepsza.

Najnowsze recenzje

Komentarze