Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jerry Fielding

Wild Bunch, the (Dzika banda)

(1969/2013)
3,0
Oceń tytuł:
Marek Łach | 31-08-2014 r.

Zanim Jerry Fielding zasłynął Dziką bandą, swoim najgłośniejszych dziełem, musiał przebyć długą i wyboistą drogę, naznaczoną wieloletnim wygnaniem z Hollywoodu wskutek oskarżeń komisji senatora McCarthy’ego. Praca z Samem Peckinpahem również nie należała do najłatwiejszych, a do legendy przeszły już awantury, które kompozytor i reżyser stoczyli na planie The Wild Bunch. Z powyższych faktów wypływa jeden wniosek: Fielding był artystą bezkompromisowym, zdeterminowanym i gotowym bronić obranej przez siebie idei. Dzika banda była zaś owocem prawdziwej artystycznej pasji, projektem, który wśród swoich twórców wywoływał emocje szczególnie ekstremalne.

Recenzowany poniżej album Film Score Monthly, będący swoistym ukoronowaniem bytności The Wild Bunch na CD oraz LP, pozwala krok po kroku prześledzić proces powstawania ścieżki Fieldinga. Rozpasane, trójpłytowe wydawnictwo, którym wytwórnia FSM zakończyła swoją działalność, trudno w ogóle rozważać w kategoriach, jakimi oceniamy zwykłe soundtrackowe publikacje – zarówno te regularne, jak i te limitowane. Album ten jest po trochu popisówką wydawniczą, po trochu triumfem producenckiej megalomanii, a po trochu wyrazem bezwarunkowej, graniczącej z fanatyzmem namiętności, jaką Kendall i spółka żywią dla muzyki filmowej. W owym pryncypialnym, ortodoksyjnym stanowisku tkwi bez wątpienia cząstka, która mogłaby znaleźć uznanie w oczach takiego radykała jak Jerry Fielding.

Jeśli chodzi o ostateczną wersję ścieżki, czyli tę słyszalną w filmie, album FSM stanowi jedynie uzupełnienie wcześniejszych edycji Screen Classics (1993) oraz Warner (1997), którym do kompletności brakowało ok. 10 minut materiału. Łatwo się domyślić, że wspomniane braki nie zawierają fragmentów niezbędnych przeciętnemu odbiorcy do szczęścia. Słuchacze zainteresowani dogłębnie procesem twórczym powinni być zadowoleni z kilkudziesięciu minut nagrań alternatywnych, które szeroko obrazują, jak zmieniała się koncepcja Fieldinga i Peckinpaha w odniesieniu do poszczególnych scen i tematów (w jednym z utworów słychać nawet głos kompozytora, śpiewającego gitarzyście melodię tytułowej piosenki). Niektóre z tych kawałków są rzeczywiście fascynujące i pokazują, jak wielki wpływ na wymowę i sens ilustracji mogą mieć detale oraz drobne decyzje instrumentacyjne; trzeba jednak powiedzieć sobie jasno: cały alternatywny materiał to głównie kronikarska ciekawostka, archiwalna zbiorówka, której nie da się ułożyć – mimo wysiłków produkcyjnych Kendalla – w sensowną, satysfakcjonującą muzyczną narrację.

W tych kategoriach dużo lepiej broni się umieszczony na trzeciej płycie, oryginalny program przygotowany przez Fieldinga na potrzeby edycji winylowej, zawierający m.in. wyśmienity orkiestrowy wariant Song from The Wild Bunch oraz romantyczny aranż finałowej La Golondriny – oba nieobecne w filmie i ekskluzywnie opublikowane na LP z 1969 roku. Dzika Banda FSM, choć produkcyjnie jest zaprzeczeniem oszczędności i umiarkowania, cechuje się więc pewną (nie tak często spotykaną) lojalnością względem nabywcy: zestaw nie został sztucznie rozdmuchany poprzez dublowanie identycznych utworów, kończące się zwykle dodatkowym, zbędnym krążkiem i wzrostem ceny albumu. Oczywiście w gestii kupującego pozostaje decyzja, czy faktycznie potrzebne mu jest pięć różnych wariantów La Golondriny

Osobny akapit poświęcić wypada graficznej oraz informacyjnej stronie recenzowanego albumu – pod tym względem FSM jak zwykle nie zawiodło. Pod względem wizualnym wydawnictwo prezentuje się bardzo ładnie i elegancko, zgodnie z obowiązującymi na rynku standardami. Merytorycznie natomiast książeczka oraz dodatkowe teksty dostępne online należą do ścisłej czołówki branżowych dokonań ostatnich lat. Szczegółowe omówienie współpracy Fieldinga i Peckinpaha oraz perturbacji towarzyszących powstawaniu kompozycji (booklet), jak również pedantyczna analiza wszystkich utworów z naciskiem położonym na zmiany w koncepcji ścieżki (internetowe liner notes) powinny zaspokoić wymagania najbardziej dociekliwych miłośników gatunku.

W obliczu tak dogłębnego omówienia ze strony Lukasa Kendalla i Johna Takisa, trudno mi jako recenzentowi powiedzieć o ścieżce Fieldinga coś nowego czy przełomowego. Osobiście nie uważam jej za opus magnum Amerykanina, choć bez wątpienia jest to ścieżka o dużej klasie, bardzo inteligentna i plastyczna w kategoriach ilustracyjnych. Fielding zdołał znaleźć złoty środek, którego film Peckinpaha potrzebował: jego brutalna, odidealizowana wizja Dzikiego Zachodu jest bowiem zadziwiająco melancholijna – na naszych oczach przemija pewna epoka, której ostatni akord stanowi banda tytułowych awanturników. Schyłek jest nieuchronny, choć ma on u Peckinpaha wymiar głównie symboliczny; wraz z postępem techniki, meksykańską rewolucją i zmianą obowiązujących „reguł gry” nachodzi nowe (rok później reżyser powróci do powyższej symboliki przy okazji Ballady o Cable’u Hogue’u). Fielding umiejętnie operuje muzyką na obu płaszczyznach, równoważąc eksplozje ekranowej brutalności tęsknym, lirycznym żarem.

Dzika banda to przede wszystkim kompozycja niezwykle drobiazgowa i sumienna, ostrożna ale bardzo precyzyjna w emocjach, jakie stara się dodać filmowi – w każdej właściwie frazie rozpoznać można rygorystyczny proces interpretacyjny Fieldinga. Przykłady takich autorskich znaków firmowych kompozytora można by mnożyć. W Main Title będzie to dziwaczny rytm werbli, którego nieregularność sygnalizuje, że przemierzający ekran żołnierze mogą nie być tym, za kogo się podają; w Buck’s Arroyo będzie to efekt echopleksu w finałowej partii trąbki; 1st Denver Hotel zaskoczy słuchacza overlay’em dwóch nagrań – upiornych dysonansów (teraźniejszość) oraz skocznej melodii rodem z westernowego saloonu (wspomnienie przeszłości), przenikających się w trakcie wieczornej rozmowy bandytów przy ognisku; w Menace pojawi się fraza, która na początku filmu ilustrowała agonię skorpiona wrzuconego w mrowisko – tym razem skorpionem będzie Dzika Banda, a gniazdem mrówek stanie się górski kocioł, w którym bohaterowie otoczeni zostali przez batalion meksykańskiej armii… Takich błyskotliwych chwytów ścieżka Fieldinga posiada o wiele, wiele więcej, choć ich odnalezienie oraz interpretacja nie są zadaniem prostym, a część z tych efektów oddziałuje na widza bardziej intuicyjnie niż intelektualnie.

The Wild Bunch ma również ciekawą, choć może na pierwszy rzut oka nieoczywistą ofertę dla miłośników silnych, wyrazistych tematów. W tym zakresie prym wiedzie znakomity temat przygodowy, który w pełnej krasie wybrzmiewa w monumentalnej sekwencji akcji Assault on the Train and Escape – jego szaleńcze, nieprzewidywalne metrum sprawia, że wydaje się być wynaturzoną przeróbką heroicznych kompozycji Elmera Bernsteina, których eleganckie tempo i melodia od lat harmonijnie dynamizowały amerykański western. Cóż, u Fieldinga tego rodzaju orkiestrowe forte nigdy nie może być proste i jednoznaczne. W efekcie wspomniany temat pozostaje w pamięci jako coś ekscytującego i nieszablonowego, choć konia z rzędem temu, kto tę kunsztownie pogmatwaną melodię zdoła zanucić.

Fielding-melodysta najpełniej ujawnia się tam, gdzie króluje melancholia. Duża część liryki The Wild Bunch ma zacięcie folklorystyczne, a w kilku przypadkach korzysta nawet z ludowych przyśpiewek meksykańskich (La Adelita, Santa Amalia, La Golondrina) – obok tych adaptacji kompozytor napisał jednak sporo własnego materiału, inspirowanego estetyką lokalnej muzyki ludowej. We fragmentach refleksyjnych (Song from the Wild Bunch, Aurora Mi Amor, Drunk With Wine and Love) usłyszeć można wzruszającą empatię i nostalgię, których prostolinijność jest dla Fieldinga wręcz nietypowa – są to z pewnością jedne z najlepszych fragmentów ścieżki, malujące Dziki Zachód Peckinpaha w melancholijnych, stonowanych barwach. Cięższym do przejścia materiałem są różnorakie przygrywki w stylistyce mariachi, a od tych kompozytor w Dzikiej bandzie niestety nie stroni. Można oczywiście doceniać perfekcjonizm Fieldinga i kulturowy autentyzm przyszykowanych przez niego „meksykańskich” utworów, ale… bądźmy szczerzy: ilu z nas pasjonuje się muzyką mariachi i XIX-wiecznym środkowamerykańskim folklorem? Jeśli ktoś oczekuje zgrabnych latynoskich rytmów, przetworzonych na hollywoodzką modłę w stylu Maski Zorro Jamesa Hornera, może sobie Dziką bandę bez żalu odpuścić.

Bezdyskusyjnie natomiast najlepszym tematem ścieżki Fieldinga oraz jednym z najlepszych dokonań w karierze kompozytora jest temat określany jako „lament”, który swój najpełniejszy wyraz znajduje we wspaniałym finałowym utworze Dirge and Finale. Choć ów niepozorny motyw towarzyszył głównym bohaterom od początku ich wędrówki (po raz pierwszy występuje w utworze They Cleared Out ), tutaj rozbrzmiewa wreszcie pełnią ekspresji jako pożegnalny akord Dzikiego Zachodu, przygnębiający i zrezygnowany – wzruszające requiem dla niezwykłej, pamiętnej epoki.

Fielding był bardzo dumny ze swojej kompozycji, wysoko cenili ją również pozostali twórcy filmu oraz amerykańscy krytycy; wyróżniona nominacją do Oscara, dziś często wskazywana jest jako jedno z arcydzieł muzycznego westernu. Moim zdaniem oceny te są trochę przesadzone – nie przeczę, że Dzika banda jest bardzo dobrą, a w zasadzie bezbłędną ilustracją, ale znamion geniuszu dopatruję się w niej jedynie sporadycznie. Dość istotną jej część zajmuje niezbyt angażujący materiał folklorystyczny, którego obecność rozbija zdyscyplinowaną architekturę oryginalnego score. Muzyczny świat, jaki Fielding opracował na potrzeby filmu Peckinpaha jest więc wyrazisty i konsekwentny, ale nie absorbuje od pierwszej do ostatniej minuty, czego można by oczekiwać od kompozycji określanej mianem „majstersztyku”.

Dziką bandę łatwiej zatem docenić, a trudniej polubić. Recenzowane wydanie FSM ukazuje ją przede wszystkim jako przedsięwzięcie o olbrzymich ambicjach artystycznych oraz równie imponującym rozmachu (przy czym cztery gwiazdki przyznane płycie to wypadkowa świetnej producenckiej roboty oraz siermiężnej miejscami słuchalności). Fielding był kompozytorem, który przywiązywał wagę do każdej nuty i poświęcał się swojej sztuce totalnie – nie mogę wyzbyć się wrażenia, że podobnej kategoryczności oczekiwał od odbiorcy.

Najnowsze recenzje

Komentarze