Gusta się zmieniają. Z biegiem czasu zmienia się również podejście miłośników muzyki filmowej do swojego ulubionego gatunku. Kiedy czytam swoje pierwsze recenzje, czasami łapię się za głowę, że sprawy mało istotne urabiałem do miana wielkich problemów, a naprawdę poważne kwestie wydawały się jakby nieważne. I tak było między innymi w przypadku omawianej przed piętnastoma laty ścieżki dźwiękowej do Wojny światów. Choć opinia o dosyć szorstkim i zachowawczym filmie Spielberga raczej się nie zmieniła od tamtego czasu, to jednak muzyka Johna Williamsa dojrzała w mojej świadomości na tyle skutecznie, by zerwać z przypinaną do niej przez lata łatką „daremnej” pracy. I gdyby zależało mi na tuszowaniu swoich błędów z przeszłości, prawdopodobnie usunąłbym ten tekst, zastępując go wymuskaną analizą tego, jak dobrze Williams (mimo wszystko) schował się za obrazem. Przywołam jednak ten tekst, bo jedno wydaje się sprowadzać do wspólnego mianownika – ogólne rozczarowanie tym, jak mało inspirujący produkt otrzymaliśmy od wielkiego Maestro. Rozliczanie z przeszłością mamy więc już za sobą, zatem przejdźmy do oceny teraźniejszości…
W środku covidowej pandemii, kiedy ludzie zamykają się w domach, mając więcej czasu na wertowanie zbiorów soundtrackowych, wydawcy kolekcjonerskich albumów nie próżnują. I tak oto w połowie roku 2020, nakładem Intrada Records, na rynek trafiło rozszerzone wydanie ścieżki dźwiękowej do Woiny światów. Muzyka, którą absolutnie nie posądzałbym o stanie się potencjalnym bestsellerem, ostatecznie zaintrygowała swoją obszernością na tyle skutecznie, aby sięgnąć po rzeczone wydanie. Już pierwszy wgląd w tracklistę pokazuje, że nasza uwaga będzie się koncentrowała w głównej mierze na pierwszym dysku, gdzie w chronologicznym porządku zaprezentowana została kompletna partytura, jaką John Williams sporządził na potrzeby widowiska Spielberga. Drugi krążek to już klasyczna praktyka pozwalająca wyciągnąć z kieszeni kolekcjonerów dodatkowe dolary – reprint oryginalnego albumu z 2005 roku oraz kilka bonusów w postaci alternatywnych wykonań wybranych utworów. Przyznam szczerze, że na kilkanaście podejść do tego specjału, po drugi krążek sięgnąłem tylko raz. Dowodzi to poniekąd jego ogólnej wartości, ale to nic nowego w praktykach współczesnych wydawców…
Główne pytanie, jakie rodzi się zanim jeszcze sięgniemy po rozszerzenie, tyczy się tego, na ile zmienia ono wizerunek oryginalnego soundtracku od Decca Records. Prawdę powiedziawszy, nie zmienia nic poza rozciąganiem tego doświadczenia w czasie. Mimo iż teoretycznie w nasze ręce trafia blisko 20 minut niepublikowanego wcześniej materiału, to nie wnosi on nic odkrywczego do zapoznanej wcześniej treści. Wiele utworów, które zostały specjalnie przygotowane na potrzeby tego krążka, zmienia tutaj swój kształt. Podporządkowują się filmowi, tworząc również więcej przestrzeni na udzielanie się ponurego, skąpanego w dysonansach lub smutnej liryce, ilustracyjnego grania. Już przy okazji poprzedniej recenzji ubolewałem nad brakiem charakternej tematyki, która pełniłaby rolę przewodnika po tych absolutnie genialnie skonstruowanych pod względem technicznym, ale niemiłych dla niewytrenowanego ucha, fragmentach. W tym szaleństwie jest jednak metoda.
A tą metodą jest budowanie zawiesistego, dusznego klimatu wokół posępnego obrazu Spielberga. Począwszy od pierwszych minut widowiska, kiedy prolog umuzyczniony jest stonowaną, osnutą nutką tajemnicy ilustracją (w omawianej tu wersji rozszerzonej bez monologu Freemana), powoli nawarstwiane jest napięcie, które jeszcze na moment w Is It Oliver odkłada w czasie konfrontację słuchacza z muzyczną akcją. Pierwsze jej podrygi stoją pod znakiem doskonale znanych nam fragmentów z The Intersection Scene, choć z drobnymi różnicami na tle aranżacyjnym. Tak naprawdę niemalże każdy utwór zamieszczony na tym krążku nosi znamię jakichś przynajmniej symbolicznych zmian w stosunku do albumowego pierwowzoru. Doszukiwanie się tych wszystkich detali pozostawię zatwardziałym entuzjastom pracy, jaką tu wykonał Williams. Mniej spostrzegawczych odbiorców z pewnością zainteresują fragmenty, które wcześniej w ogóle nie miały okazji wybrzmieć na płycie od Decca. A jest nim na przykład liryczne In The Cafe czy też cała scena rozgrywająca się w piwnicy Harlana Ogilvy’ego. Ale i tutaj nie oczekujmy przysłowiowych fajerwerków. Kolejne porcje stonowanego, ukierunkowanego na budowanie dramaturgii lub napięcia, utwory, to tylko kamyczek do ogródka tych, którzy kręcili nosem na pierwotny album soundtrackowy. Abstrahując jednak od walorów melodycznych i miałkiej atrakcyjności nowego materiału, nie można odmówić mu skuteczności w szlifowaniu tej dusznej, mrocznej atmosfery.
Ale czy będzie to wystarczającym argumentem, aby zainwestować pokaźną kwotę w sprowadzanie tego albumu ze Stanów Zjednoczonych? Wszystko zależy od tego, z jakim namaszczaniem podchodzimy do twórczości Johna Williamsa i czy tak ubogie w melodyczne treści soundtracki, jakim bez wątpienia jest War of the Worlds, w ogóle będą zaprzątać nam głowę. Osobiście zainwestowałem w ten krążek po trosze z kolekcjonerskiej pazerności, a po części z chęci dokładniejszego poznania tej kompozycji Williamsa. Aczkolwiek mam świadomość, że po opublikowaniu tego tekstu płyta wyląduje na półce, z której bardzo rzadko zstępować będzie, aby zagościć w ciągle pracującym odtwarzaczu. Mimo wszystko.