Steven Price

The World’s End (To już jest koniec)

(2013)
The World’s End (To już jest koniec) - okładka
Maciej Wawrzyniec Olech | 12-08-2020 r.

Zanim Steven Price zilustrował nagrodzoną Oscarem Grawitację Alfonso Cuarona, był nikomu nieznaną osobą w świecie muzyki filmowej. Można wręcz rzec, że był przysłowiowym „człowiekiem od czarnej roboty”, zajmującym się aranżacją i montażem muzyki, programowaniem syntezatorów, wyszukiwaniem temp-tracków i sporadycznym komponowaniem muzyki filmowej. I właśnie z zadaniem zmontowania muzyki został zatrudniony do filmu Scott Pilgrim kontra świat Edgara Wrighta. To zajęcie szybko zostało rozszerzone o skomponowanie trochę dodatkowej muzyki do tego pozytywnie zwariowanego filmu. Początkujący wtedy kompozytor i reżyser szybko znaleźli wspólny język – wkrótce Price dostał możliwość skomponowania muzyki do Ataku na dzielnicę, którego Wright był współproducentem. Następnie brytyjski reżyser zaproponował mu napisanie muzyki do jego filmu To już jest koniec, który zadebiutował w 2013 roku, czyli w tym samym roku, w którym ukazała się Grawitacja.

To już jest koniec (The World’s End) to trzecia produkcja, przy której wspólnie pracowali Edgar Wright i aktor Simon Pegg. Wcześniej stworzyli dwa świetne pastisze: horrorów o zombie (Wysyp Żywych Trupów) oraz policyjnych filmów akcji (Hot Fuzz – Ostre Psy). Tym razem wzięli się za filmy science fiction z elementami inwazji obcych. Jak zawsze wyszła z tego przezabawna i inteligentna komedia przesiąknięta najlepszym brytyjskim humorem. Jak tu u Wrighta bywa, wszystko zaczyna się bardzo spokojnie i normalnie. Grupa licealistów postanawia zaliczyć wszystkie puby w ich mieścinie, co im się nie udaje. Po dwudziestu trzech latach nieformalny przywódca owej paczki skrzykuje dawnych kumpli i postanawia dokończyć to, co się im nie udało w młodości – obskoczyć wszystkie puby w miasteczku Newton Haven, z wielkim finałem w pubie The World’s End.

Edgar Wright jest bardzo specyficznym reżyserem o wyrazistym stylu, jeżeli chodzi o stronę audiowizualną. Podobnie jak Quentin Tarantino potrafi doskonale dobrać muzykę źródłową, głównie piosenki, a kwintesencją tego stylu jest chociażby Baby Driver. Tylko czy przy takim podejściu jest jeszcze miejsce dla tradycyjnej ścieżki dźwiękowej? Odpowiedź brzmi: tak i nie. Jeżeli weźmiemy inne filmy Wrighta, przy których Price pracował, jak wspomniane Scott Pilgrim kontra świat i Baby Driver, to można się wręcz zastanawiać, czy tam gdziekolwiek była jakakolwiek muzyka filmowa. Jej rola albo ogranicza się do bycia krótkim przerywnikiem między piosenkami, albo naśladowania efektów dźwiękowych, albo do bycia kilkusekundowym jinglem w pojedynczych scenach. Nie można jej roli umniejszać, niemniej pewnie większość z nas nawet by się nie zorientowała, że te filmy posiadały jakiś score. W To już jest koniec ścieżka dźwiękowa Price’a jest zdecydowanie mocniej wyeksponowana i jest jej więcej, dlatego też doczekała się osobnego wydania, które jest właśnie obiektem tej recenzji.

Nie oznacza to jednak, że Wright zrezygnował z piosenek. Wręcz przeciwnie. jest ich tradycyjnie bardzo dużo i znalazły się one na osobnym wydaniu. Znajdziemy na nim głównie piosenki popowe, rockowe, oraz te z pogranicza indie-rocka i brit-popu z przełomu lat 80. i 90. Oddają one idealnie młodzieńczy okres głównych bohaterów, w którym jeden z nich się zatrzymał. W te młodzieńcze klimaty postanowił wpasować się Steven Price sięgając po gitarę elektryczną i rockowe brzmienie. Dla oddania elementów science fiction wykorzystał elektronikę. I na KONIEC, aby oddać apokaliptyczny rozmiar wydarzeń, nie zapomniał o starej i dobrej orkiestrze. W efekcie wyszła niezwykle wybuchowa mieszanka, która jednak nie wszystkim musi przypaść do gustu.

Steven Price podszedł w sumie podobnie do ilustracji filmu Edgara Wrighta, jak uczynił to przed nim David Arnold w Hot Fuzz – Ostre Psy. Obie ścieżki dźwiękowe są przeszarżowane i głośno podłożone. przez co nie schodzą na daleki plan, ani nie dają się przyćmić piosenkom. I podobnie jak kompozycja Arnolda, tak i ta Price’a bardzo dobrze dopasowuje się do specyficznego stylu Wrighta. Jej rola koncentruje się głównie do budowania napięcia i scen akcji, których w filmie nie brakuje. Podczas wszelkich pościgów, wymyślnych walk i pojedynków pompuje ona dodatkową adrenalinę i napędza obraz. W żadnym momencie muzyka nie stara się być zabawna. Wręcz przeciwnie, cała jej podniosłość, epickość, czy wręcz celowe napuszenie, potęguje komiczny wydźwięk filmu. Jego akcja dzieje się w małym angielskim miasteczku, a towarzyszące wydarzenia i sceny akcji kojarzyć się mogą z wielkimi hollywoodzkimi produkcjami.

Miks rocka, elektroniki i orkiestry jest dość ryzykowny i wielu kompozytorów się na nim przejechało. Anglikowi ta mieszanka wychodzi akurat dość dobrze. Zgrabnie łączy te elementy, nie tworząc zbyt dużego chaosu i przysłowiowej ściany dźwięku, w której nie wiadomo co jest prawdziwym instrumentem, a co syntezatorem. Na elektronice też się zna i możemy usłyszeć wiele ciekawych rozwiązań, łącznie z wpleceniem dźwięku nadchodzącego połączenia lub wiadomości na telefon komórkowy. Niby wszystko dobrze, tylko problemem dla niektórych może być ilość tego typu grania. O ile w obrazie muzyka Price’a dobrze się odnajduje, o tyle ponad godzinny album może być dla wielu zbyt długi i męczący. W przeciwieństwie do filmu, gdzie pojawiają się jeszcze piosenki, na tym wydaniu mamy wyłącznie samą ścieżkę dźwiękową, która jak wcześniej wspomniałem koncentruje się głównie na budowaniu atmosfery i akcji. I też jak zaznaczyłem muzyka akcji jest odpowiednio względem obrazu przeszarżowana i głośna. Przez co dla niektórych, szczególnie tych nie znających filmu, soundtrack ten może wydawać się zbyt hałaśliwy. A już w ogóle odradzam go tym, którzy nie przepadają za muzyką filmową o rockowym zabarwieniu.
Sam album też mógłby być trochę krótszy, zwłaszcza kiedy ma się do czynienia z tego typu brzmieniem. I usunąłbym też dwa niepotrzebne remiksy z końca albumu, które zawierają dialogi z filmu (chociaż te są akurat zabawne).

To już jest koniec nie był końcem, lecz początkiem kariery Stevena Price’a w świecie muzyki filmowej. Pozostaje ona trochę w cieniu pochodzącej z tego samego roku Grawitacji, co jednak nie powinno dziwić. Nie twierdzę również, że jest to lepsza praca od tej nagrodzonej Oscarem, czy też przyszłych kompozycji Anglika do filmów przyrodniczych. Niemniej jeżeli chodzi o muzykę akcji i w ogóle mieszankę rocka, orkiestry i elektroniki, to należy postawić ją zdecydowanie wyżej od Legionu samobójców oraz American Assassin. Soundtrack ten też pokazuje, jak duży potencjał drzemie w duecie Edgar Wright i Steven Price. Pozostaje liczyć, że ta współpraca będzie się dalej dobrze układała w przyszłości, a Wright pozwoli się bardziej wykazać swojemu kompozytorowi, dając mu trochę więcej ekranowego czasu do muzycznego zapełnienia.

Najnowsze recenzje

Komentarze

Jeżeli masz problem z załadowaniem się komentarzy spróbuj wyłączyć adblocka lub wyłączyć zaawansowaną ochronę prywatności.