Od dobrych kilkunastu lat każdy kolejny film osadzony w kinowym uniwersum Terminatora jest obietnicą wielkiego powrotu do źródeł. Do narracji i szeroko pojętej jakości, która postawiła pierwsze dwa widowiska Camerona na piedestale najlepszych osiągnięć gatunku s-f. Wojna o przyszłość, której decydujące starcie miałoby się odbyć w przeszłości zyskała wiele oblicz, ale żadne z nich nie zbliżało się nawet do pierwowzoru nakreślonego przez Camerona. Wydawało się, że kiedy prawa do realizacji kolejnych filmów wrócą do pierwotnego posiadacza, ten przywróci wiarę w sens kontynuowania franczyzy. I początkowo wszystko wskazywało, że tak się stanie. Angażując się w powstawanie scenariusza oraz produkcję, dawał wyraźny sygnał, że mu zależy. Mimo osadzenia na krześle reżyserskim Tima Millera, ostateczne słowo zawsze należało do Camerona. I jakież było zdziwienie, kiedy opublikowano pierwsze zwiastuny nadchodzącego widowiska zatytułowanego Terminator: Mroczne przeznaczenie (Terminator: Dark Fate). Bynajmniej nie satysfakcjonujące.
Akcja poganiana akcją i ogólne poczucie braku jakiegokolwiek klimatu – mimo zaangażowania kluczowych dla serii aktorów, Lindy Hamilton oraz Arnolda Schwarzeneggera. Mroczne przeznaczenie już w założeniach miało sobie za nic wszystkie nie-cameronowskie filmy tworzone na przestrzeni ostatnich trzech dekad. Mamy więc historię Sary, która żyje chęcią zemsty na elektronicznych oprawcach. Pewnego dnia jej drogi krzyżują się z młodą meksykanką Dani, która ucieka przed polującym na nią terminatorem Rev-9. Do obrony młodej przywódczyni rebeliantów tym razem wysłana zostaje „unowocześniona” kobieta o imieniu Grace. Razem przemieszczają się w stronę Teksasu, gdzie czeka na nich tajemniczy sprzymierzeniec. Sam opis tej fabuły budzić może poważne obiekcje, a oglądanie gotowego już filmu przyprawia o wielki ból głowy. O ile bowiem pierwsze kilkanaście minut doskonale ustawia ton i wymowę widowiska, to w momencie, kiedy zaczynamy bliżej poznawać nowe bohaterki – cały czar pryska. Mroczne przeznaczenie wydaje się tylko tubą za pomocą której Cameron wygłasza popularne ostatnio hasła o sile kobiet i parytetach. Próba sprzedania młodej meksykańskiej dziewczyny jako liderki przyszłego ruchu oporu przybiera odwrotny skutek do zamierzonego. A szumnie zapowiadany powrót do źródeł serii w jej bezpardonowym, brutalnym wydaniu, kończy się na generowanych komputerowo, krwawych bataliach. Tworzona w iście hollywoodzkim i popcornowym stylu, rozrywka, nie wytrzymuje żadnego porównania z pierwszymi dwoma obrazami zatytułowanymi Terminator. I podobne wrażenie pozostawia również muzyka.
Nie można było bez emocji podejść do kwestii obsadzenia stanowiska kompozytora najnowszego dzieła Jamesa Camerona. Od lat bowiem słynny reżyser przejawia szokujące wręcz zainteresowanie dosyć kontrowersyjnym wśród miłośników muzyki filmowej twórcą, Tomem Holkenborgiem aka Junkie XL. O brzemiennych skutkach tych relacji mogliśmy się przekonać chociażby na początku 2019 roku, kiedy ukazał się jeden z wielu zapowiadanych efektów współpracy Camerona z Holeknborgiem – Alita: Battle Angel. Muzyka, która zarówno tematycznie, jak i stylistycznie nie miała zbyt wiele do zaoferowania, budziła sporo obaw przed ich kolejnym projektem – Terminatorem. Wszelkie obawy związane z anonimowym, wypranym z tożsamości, brzmieniem, oraz miałką jakością artystyczną tego tworu były bardzo podstawne.
Tradycyjnie już zanim wybrałem się do kina, spróbowałem swoich sił z albumem soundtrackwoym wydanym wspólnymi siłami przez Paramount Music oraz La-La Land Records. Godzinne słuchowisko rozwiało jakiekolwiek nadzieje na podniesienie tej muzycznej serii z upadku, do jakiego doprowadzały ją eksperymenty każdych kolejnych kompozytorów. Niemniej jednak po tym, co wysłuchałem w Dark Fate zacząłem przepraszać się z muzyką, jaką Lorne Balfe popełnił na potrzeby Terminator: Genisys. Nie chodzi tylko o dosyć sztampowe potraktowanie tematyki Fiedela. Bardziej o całościowe spojrzenie na film, jako na popcornową produkcję. Podejście Holkenborga do Mrocznego przeznaczenia nie różni się niczym od analogicznych projektów, jakimi zasypuje nas co roku. Elementów, które faktycznie potrafią tu przykuć uwagę na dłużej jest tak mało, że nie stanowią praktycznie żadnego argumentu, aby ponownie próbować swoich sił z soundtrackiem. Zanim jednak zagłębimy się w treść tego słuchowiska może słów kilka o kwestii funkcjonalnej.
Tom Holkenborg uwielbia opowiadać o procesie powstawania swoich ścieżek dźwiękowych. Publikowane taśmowo kilkudziesięciominutowe filmiki przedstawiające „kreatywną” cząstkę jego pracy, to w głównej mierze przeglądanie instrumentów i wtyczek na jego stacji roboczej, które wykorzystane zostały podczas tworzenia konkretnych brzmień / tematów. I całe szczęście że takie filmiki się pojawiają, bo wychodząc z kina można dojść do wniosku, że muzyka ogranicza się tam tylko do wklejania agresywnych parafraz tematu Fiedela okraszonych równie agresywnymi perkusjonaliami z Mad Maxa. Można zaryzykować stwierdzenie, że muzyka praktycznie nie istnieje w tej produkcji. Schowana pod obraz tak głęboko, jak to tylko możliwe, ma dosłownie kilka chwil, aby faktycznie zaistnieć w świadomości odbiorcy. I nie będzie to w żaden sposób budujące. Ani dla narracji ani dla popcornożercy.
Holkenborg powrócił oczywiście do kultowych motywów Fiedela. Przetwarzając je na swój specyficzny sposób stworzył bazę rytmiczną, która oscyluje wokół sekwencji akcji oraz wyczynów podstarzałego (!) T-800. Niezrozumiałym jest jednak fakt, że kompozytor rozciąga tę kultową melodię na postać samej Sary Connor, czyniąc z niej niejako kolejnego bohatera-maszynę. Cóż, biorąc pod uwagę jej drewniane aktorstwo można wybaczyć takie postępowanie. Zrozumiała jest również paralela jaką Holkenborg tworzy pomiędzy główną bohaterką, dziewczyną o imieniu Dani, a miejscem jej pochodzenia. Nie dziwne więc, że motyw, jaki jej towarzyszy koncentruje się wokół gitarowych brzmień. Dosyć schludnie zaaranżowanych i zaprezentowanych, co po raz kolejny udowadnia, że holenderski twórca najwięcej do zaprezentowania ma właśnie w takich małych „robótkach” oderwanych od podniosłego tonu i szaleńczej dynamiki. Quasi-meksykańska etnika dosyć rzetelnie sprawdza się w całej sekwencji zawiązywania się głównego wątku akcji i równie skutecznie uzupełnia anonimową ilustrację późniejszej podróży do Ameryki. Ale żeby nie było tak kolorowo, Holkenborg dla równowagi wprowadza również sporo fermentu, a patronem i głównym sprawcą takowego jest filmowy antagonista, REV-9. Pomysł na zilustrowanie tego terminatora był banalnie prosty – oparcie utworów akcji i suspensu na hałaśliwej elektronice. Oscylatory, syntezatory i dźwięki zarejestrowane w warunkach studyjnych nie tworzą tu żadnej melodii. Bardziej „sygnał”, który ostrzega przed zagrożeniem. Dosyć irytujący sygnał jeżeli weźmiemy pod uwagę finalny efekt dźwiękowego miksu. Ale to temat na osobny akapit.
I tutaj dochodzimy do kwestii, która za każdym razem podważa starania i ambicje Holkenborga. Do finalizowania projektu tworzonym od linijki miksem i równie rzeźniczym masteringiem. Jak widać demony lat działalności w branży muzyki klubowej dalej w nim szaleją i nie mają zamiaru odpuścić. Przyznam, że z politowaniem oglądam wspomniane wyżej filmiki, w których kompozytor tłumaczy takie czy inne smaczki, jakie zawarte zostały w tych czy innych utworach. Dziesiątki, serki zabiegów, które w finalnym efekcie mielone są do jednego, przepompowanego i zmiażdżonego limiterami, bloku dźwiękowego. O ile więc bardziej subtelne fragmenty bronią się przed tym wszystkim dosyć skąpym zagospodarowaniem muzycznej przestrzeni, to już muzyczna akcja poddaje się temu bezwiednie. Poddać się może również słuchacz / widz, który gdyby nie przebijające się z tła, rytmiczne perkusjonalia, mógłby potraktować muzykę Holkenborga jako kolejny element udźwiękowienia. Smutne to jeżeli wrócimy myślą do kompozycji Beltramiego, czy chociażby Balfe, którzy doskonale rozumieli idee jakie przyświecały Fiedelowi podczas tworzenia ilustracji do pierwszych dwóch Terminatorów. Może gdzieś po drodze wikłali się w siła mainstreamowego brzmienia muzycznej akcji, ale sposób, w jaki podchodzili do elektroniki nie budził wielu obiekcji. Dlatego też wychodząc z sali kinowej raczej trudno zmusić się do sięgnięcia po album soundtrackowy. Tym bardziej, że na odchodne dostajemy katastrofalny aranż tematu głównego, gdzie Mad Maxowe perkusjonalia i brzmiące jak wyjęte z biblioteki brzmień, agresywne dęciaki, przeplatane są z gitarowym brzmieniem tematu Dani. Festiwal absurdu jakiego jesteśmy świadkami utwierdza w przekonaniu, że mrocznym przeznaczeniem tej serii jest ostateczny upadek, eksterminacja i zapomnienie.
W tym miejscu powinienem coś więcej powiedzieć o zawartości albumu soundtrackowego. Godzinnego albumu, który już po pierwszym wysłuchaniu odpycha od siebie tak bardzo, że kwestia jakiekolwiek ponownego powrotu nie wchodzi w grę. Jasne, nawet i w tak ohydnym słuchowisku znajdzie się coś, co zwróci uwagę odbiorcy. A będzie to wspomniany wcześniej gitarowy aranż tematu Dani, czy też sekwencja finalnej konfrontacji, która wynosi temat przewodni na niespotykaną dotąd skalę patosu. Wybrzmiewające w tle partie chóralne stanowią idealne podsumowanie kilkudziesięcioletniej przygody z serią Terminator, choć w kategoriach estetycznych wydają się tylko kolejnym popcornowym produktem z fabryki dźwięków Hokenborga. Człowieka, który mając do dyspozycji ogrom środków i możliwości wybiera utarte schematy, zasłaniając się nic nie wnoszącymi eksperymentami.
Przerażające w tym wszystkim jest jednak to, że najprawdopodobniej taki kompozytor odpowiedzialny będzie za ilustrowanie fantazyjnego świata Pandory. Miliony fanów drży w niepewności, bo póki co wszystko za co bierze się Holkenborg w kontekście obrazów tworzonych / produkowanych przez Camerona, to jedna wielka porażka. Artystyczna, melodyczna i brzmieniowa. I jeżeli kiedykolwiek ktokolwiek chciałby tworzyć film osadzony w świecie Terminatora, śmiało może skorzystać (całkowicie za darmo) z pomysłu, jaki zrodził się w mojej głowie podczas pełnego bólu odsłuchu tego soundtracku. Uwaga, będzie bardzo mocne…
Mamy rok 2042.
Muzyka filmowa praktycznie nie istnieje jako gatunek.
Resztki miłośników prawdziwych, tworzonych z głową i pasją, ścieżek dźwiękowych, wysyłają w przeszłość odważnego śmiałka. Człowieka, który miałby uchronić źródło ich duchowej i intelektualnej strawy przed mrocznym, upstrzonym agresywnymi perkusjonaliami i rzeźniczym miksem, przeznaczeniem. Bezimienny bohater trafia do Holandii lat 70., gdzie nawiązuje kontakt z młodym, odkrywającym dopiero swoje pasje muzyczne, Tomem Holkenborgiem. Wysłannik z przyszłości swoją metodyczną, pełną poświęcenia pracą, systematycznie odwodzi młodzieńca od podążania za muzycznymi marzeniami. W końcu nikt na tym nigdy porządnie nie zarobił, prawda? I kiedy wydaje się, że po latach indoktrynacji w końcu udaje się nakłonić Holkenborga do zostania operatorem młota pneumatycznego (zamiłowań do hałasu nie dało się wyplenić), następuje dramatyczny zwrot akcji.
Do kin trafia film „Terminator”, a w Holkenborgu coś pęka. „Zostanę kompozytorem” – mówi i idzie do sklepu muzycznego, aby zakupić swój pierwszy syntezator.
Mroczny akord „braaam” na koniec, ściemnienie obrazu i napisy końcowe.
…
Przed mrocznym przeznaczeniem nie da się uciec.
Całe szczęście można natomiast uciec (i to jak najdalej) przed filmem i soundtrackiem do Dark Fate.
Pozostałe recenzje soundtracków z serii: