Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Hans Zimmer

Tears of the Sun (Łzy słońca)

(2003)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 29-04-2007 r.

Hans Zimmer jest dzisiaj chyba najbardziej doświadczonym i renomowanym kompozytorem muzyki wykorzystującej etniczne, afrykańskie rytmy – wspomnieć by tylko takie kompozycje jak „A World Apart”, „The Power of One” i oczywiście „The Lion King”. Toteż decyzja o napisaniu przez Zimmera i jego pomocników z Media Ventures muzyki do filmu „Łzy słońca” czarnoskórego reżysera Antoine Fuqua, wydaje się z tego punktu widzenia jak najbardziej słuszna. Słuszna, ponieważ obraz traktuje o dramatycznej akcji ratunkowej mającej na celu uchronienie przez amerykański oddział komandosów pod dowództwem samego Bruce’a Willisa pani doktor granej przez Monicę Bellucci oraz rdzennej ludności. Akcja toczy się w ogarniętej szaleństwem wojny domowej Nigerii. Pytanie brzmi tylko, czy efekt końcowy jest udany i czy ze wszechmiar stosowany w ostatnim czasie proces tworzenia muzyki przez kilkunastu kompozytorów i orkiestratorów ma swoją rację bytu?

Od razu należy odpowiedzieć w tym przypadku na to pytanie twierdząco. Tak, Hans Zimmer & Spółka stworzyli jedno z najlepszych i najbardziej poruszających dzieł w swojej karierze i naprawdę szkoda, że niezbyt dobra „prasa” filmu nie pozwoliła by zauważono szerzej tą bez wątpienia znakomitą ścieżkę dźwiękową. Zimmer sięga tutaj po raz kolejny po swojego „starego znajomego”, Lebo M, którego wykonywane z pasją śpiewy zyskują muzyce jakże potrzebnego, etnicznego charakteru. Ale to jeszcze nie wszystko, bo pan Zimmer posiłkuje się również genialnym, eterycznym wokalem słynnej Lisy Gerard. Bez wątpienia dziś można powiedzieć: „muzy Zimmera”. Większość ilustracji „Tears of the Sun” posiada tragiczny, smutny w wyrazie podtekst gdy powolne, w stylu „Black Hawk Down” i „Cienkiej czerwonej linii”, progresje akordowe na środki orkiestrowe z wykorzystaniem basowego zaplecza elektroniki, nadają muzyce melancholijnego, refleksyjnego tonu. Duża ilość partytury buduje napięcie i posiada element stale czającego się niebezpieczeństwa i oddalenia, poprzez min. prosty, 4-nutowy, mroczny temat (min. Heart of Darkness; plus znana z „Crimson Tide” trąbka Malcolma McNaba).

Znamienne jest wykorzystanie w „Łzach słońca” pulsującej perkusji – już od pierwszego utworu na płycie, przy budującej melodii oraz naprawdę znakomitej rytmice. Czuć w tych sekwencjach dużo serca i zmysłu aranżacyjnego, które włożyli twórcy w tą kompozycję. Śliczny (bo takie tylko ciśnie się słowo na usta) jest króciutki Under the Forest Calm z subtelną, jak wskazuje tytuł, spokojną gitarą Heitora Perreiry. Elektronice, tak ważnej zawsze w kompozycjach twórców wywodzących się ze „szkoły Zimmera”, nie można tym razem niczego zarzucić. Podczas gdy w innych partyturach wykorzystanie zmiksowanych elektrycznych gitar czy arabskiego instrumentarium potrafiłoby zirytować, tutaj doskonale współgra (np. Cry in Silence) z delikatnym, smyczkowym podkładem. Istotne dla tej kompozycji jest wprowadzenie sampla wykorzystującego niesamowicie dysonujące skrzypce, co jeszcze bardziej podnosi klimat niepewności i zagrożenia. Jednym z szlagierów płyty jest Small Piece For Doumbek and Strings, zapewne odnoszący się do słynnego Adagio na skrzypce Samuela Barbera, łączący poruszającą linię smyczkową The Hollywood Studio Symphony, śpiew Lebo M i nerwowe rytmy tytułowego, perkusyjnego instrumentu. Owa część utworu zakończona jest poruszającym tematem, jednym z bezwzględnie najlepszych w całej karierze niemieckiego twórcy. Również tutaj po raz pierwszy zaintonowany zostaje delikatnie, dosyć podobny w strukturze do Now We Are Free z „Gladiatora”, temat Kopano.

Kompozytor(zy) chytrze buduje(ą) przez 3/4 ścieżki dźwiękowej wszystkie główne tematy i idee motywiczne, uwydatniają je w coraz większych proporcjach, by zaprezentować absolutnie porywającą ich kulminację w dwóch ostatnich utworach. Fenomenalny utwór 9-ty, współkomponowany wraz z Stevem Jablonsky’m, wykorzystujący inicjały Hansa Zimmera w tytule(!), to mający naprawdę niewielu odpowiedników w dzisiejszej muzyce filmowej, ekscytujący, emocjonalny wybuch. Wszystkie główne elementy partytury: pulsująca (tym razem w naprawdę szybkim tempie!) żywa i syntetyczna perkusja, mroczne, elektroniczne tło oraz wokal Lisy Gerrard dosłownie eksplodują w porywającym, emocjonalnym majstersztyku, w którym Hans Zimmer osiąga wyżyny ekspresyjnego, emocjonalnego oddziaływania. Porażające wejścia wokalu Lebo M-a są kontrapunktowane tragicznym, choć zbudowanym niezwykle prosto tematem, za pomocą symetrycznej, opadająco-wznoszącej progresji akordowej. To absolutny piedestał współczesnej muzyki filmowej. Z kolei finałowa niby-pieśń to swoisty hymn na cześć Afryki, z szeregiem afrykańskich wokaliz. Jest już bardziej pogodny, rzekłbym w „tonacji” „Króla lwa”, pełen pulsujących, egzotycznych rytmów jest znakomitym zakończeniem ścieżki dźwiękowej.

Szereg recenzentów skrytykowało proces tworzenia muzyki przez cały zastęp twórców MV, całkowicie jednak zapominając o jakości samej muzyki i finałowego produktu, jaki został dostarczony na albumie Varese. O ile w przypadku tak nieudanych projektów jak „Piraci z Karaibów” są to racje uzasadnione, o tyle w przypadku „Tears of the Sun” wkład wielu utalentowanych twórców tylko dodał zróżnicowania kompozycji i tak już silnie naznaczonej egzotycznym brzmieniem. „Łzy słońca” są kolejnym przykładem dojrzałego Hansa Zimmera, który wyzbywając się prostego, elektronicznego stylu, który zaszufladkował go jako kompozytora muzyki akcji, potrafi pokazać całą paletę swoich umiejętności w projektach wymagających emocjonalnego zaangażowania, czego już doskonałe przykłady mieliśmy przy okazji „The Thin Red Line”, „Hannibala”, a nawet „Pearl Harbor”. Bez ilustracji muzycznych sam film nawet nie miałby połowy tej siły oddziaływania a to już chyba dostateczna rekomendacja dla tej kompozycji jeżeli chodzi przynajmniej o siłę jej roli w filmie. Jeżeli ktoś nie przepada za „nowym” stylem Hansa Zimmera i afrykańskimi wokalizami spod znaku „Króla lwa” czy „The Power of One”, nie będzie chyba fanem tej produkcji. Jednak sam album jest wart ostatnich, porywających 15 minut. Nawet malkontenci zgodzą się chyba ze mną… Nie wypada mi nic innego, tylko przyznać tej ścieżce dźwiękowej najwyższą ocenę. Krótko mówiąc: chcę słuchać więcej takiego Hansa Zimmera.

Najnowsze recenzje

Komentarze