Ten film miał być zaprzeczeniem depresyjnego tonu, jaki wylewał się z kinowego uniwersum DC. W każdym razie tak sugerowały zwiastuny wypełnione humorem i akcją. Bardzo chłodne przyjęcie superprodukcji Batman v Superman: Świt sprawiedliwości siłą rzeczy musiało się odbić na podejściu do ostatnich szlifów tego widowiska. W przyspieszonym tempie organizowano dokrętki, a do montażu zatrudniono zewnętrzną firmę zajmującą się na co dzień tworzeniem trailerów. Festiwal kuriozalnych newsów wybuchnął z całą mocą w momencie premiery, kiedy krytyka zmieszała długo wyczekiwany Legion samobójców (Suicide Squad) z błotem. Nie szczędzono niczego, choć najbardziej dostało się oczywiście scenarzystom, którzy najwyraźniej zupełnie nie mieli pomysłu na podejmowaną historię. I faktycznie, wychodząc z kina nie można było opędzić się od armii demonów rozrywających ten obraz na strzępy. Sam wstęp, kiedy serwowane są komunały o potrzebie stworzenia specgrupy składającej się z kryminalistów (Task Force X), wsparty jest wizualnymi smaczkami zacierającymi granicę między absurdem tego pomysłu, a ciekawym sprzężeniem charakterów. Teledyskowy charakter introdukcji stawia nas w sytuacji, gdzie zapominamy, że to przecież film, a więc i opowieść, którą siłą rzeczy trzeba będzie w pewnym momencie podjąć. I gdy już dochodzi do tego momentu, cała kurtyna obłudy opada. Śmietanka świetnie wykreowanych postaci rozlewa się na brudny beton zupełnej bezradności reżysera Davida Ayera w kierowaniu tym składem. Bo o ile Deadshot (Will Smith) i Harley (Margot Robbie) autentycznie próbują ugrać tu sobie przestrzeń do nawiązania sympatii z widzem, to pozostała ekipa zdaje się robić tylko za solidne tło. Jakże komicznie wypada tu festyn onelinerów wciskany w zarysowaną od niechcenia akcję, gdzie elita bandytów mierzy się z… czarownicą. Jakkolwiek wysoko nie zawieszano by poprzeczki głupoty w Legionie, to odpowiedni marketing zrobił swoje. Kina pękały w szwach przynosząc producentom realne zyski, co z pewnością przełoży się na dalsze decyzje o rozwoju kinowego uniwersum DC. A wszystko na to wskazuje, że dalej będzie to domena Zacka Syndera. Wszak branżowe wróbelki ćwierkały, że nawet kilka scen Legionu (bezpośrednio związanych z postacią Batmana) sam wyreżyserował. No cóż…
Z niemałym wzruszeniem wspominam miesiące, kiedy po publikacji informacji o angażu Stevena Price’a zacierałem ręce, że oto w końcu film ze stajni DC otrzyma jakąś mocarną i (być może) ambitną ścieżkę dźwiękową. Oscarowy laureat nie rozczarował ani razu… Do momentu, kiedy podpisał kontrakt z Warner Bros., bo to, co można było usłyszeć podczas seansu Legionu nie kwalifikuje się do miana dobrze wykonanej roboty. Niestety, potężny taran upodobań Syndera zburzył i tę twierdzę kompozytorskiego entuzjazmu. Naiwnym było sądzić, że odejście od nakreślonych przez Zimmera formuł będzie przez decydentów studia jakkolwiek tolerowane. Ze wszystkich możliwych kombinacji kompozytorskich to właśnie Price wydawał się idealnym kandydatem do przeforsowania nowego spojrzenia na symfoniczno-elektorniczną materię muzyczną. Jego fascynacja twórczością Niemca była widoczna już w nagrodzonej Oscarem Grawitacji, ale to właśnie Legion samobójców był tą siłą, która sprowadziła młodego artystę na ziemię i ustawiła w szeregu.
Podążanie utartymi szlakami moglibyśmy Price’owi wybaczyć, bo mimo wielu pastiszów ciągle starał się poszukiwać przestrzeni dla swoich „eterycznych” tekstur i charakterystycznych, ostinatowych fraz. Najbardziej zabolała jednak zupełna bezradność w budowaniu muzycznej narracji, której de facto tutaj nie ma. Partytura Brytyjczyka prześlizguje się miedzy scenami poszukując odpowiednich momentów do wyeksponowania emocji, barw lub zdynamizowania podejmowanej akcji. Nic ponad to. Ale i to można by było przetrawić, gdyby tylko pieczę nad całością sprawowała mocarna, nawiązująca nić sympatii z odbiorcą, tematyka. Takowa, o ile nawiązuje jakikolwiek kontakt z odbiorcą, to wątpliwe, by czyniła to na stopie sympatii (muzycznych ignorantów nie dostrzegających różnicy między utworem a piosenką nie wliczamy w ten rachunek). Wszystkiemu winna jest tematyka jak żyw cytowana z repertuaru innych twórców. Jakich? Oj, tutaj można się solidnie zdziwić. Faktem jest, że dźwiękowy miks skutecznie spycha owoc pracy Price’a na szary koniec doświadczenia audytywnego. Wychodząc z kina ciężko przywołać w pamięci jakiekolwiek fragmenty, które wołałyby o zakup soundtracku. I nie ważne, czy mówimy o krążku z oryginalną ilustracją, czy piosenkami równie przedmiotowo potraktowanymi przez montażystów. Wabikiem może się okazać suita z napisów końcowych odwołująca się do tematu przewodniego. I to od pełnej wersji tegoż utworu rozpoczyna się przygoda z muzyką ilustracyjną wydaną na albumie Sony Music.
Już pierwsza minuta spędzona z Task Force X odsyła wyobraźnią do Pacific Rim Djawadiego. Rockowy background sprzężony z agresywnie „kąsającymi” smyczkami nawet nie próbuje maskować użytego we wstępnym montażu podkładu. Pewnego rodzaju odskocznią jest patetyczne rozwinięcie w formie fanfary, które jako jedyne naznaczone jest tutaj kreatywnością kompozytora. Taka forma dźwigania linii melodycznej miałby rację bytu, gdyby tylko autor ścieżki dźwiękowej nie rozstawał się z podjętą na wstępie brawurą. Końcówka opisywanego tu utworu rozmienia się bowiem na drobne, stawiając przed nami zdecydowanie bardziej zachowawczą i już kompletnie pozbawioną tożsamości wizytówkę muzyczną. Choć snuje się w tle nieprzerwanie, najczęściej w pojedynczych frazach, to właśnie w kontekście Deadshota eksponowana jest w całej swojej podłej naturze. Zapewne zapytacie czemu akurat podłej? Zachęcam więc do posłuchania fragmentów A Serial Killer who Takes Credit Cards i skonfrontowania tego z kultowym tematem Goldsmitha do serii Rambo. Jestem w stanie zrozumieć kontekst tego zabiegu, bo przecież w obu tych franczyznach mamy killerów niosących na swoich barkach ciężar całej opowieści. No ale wśród wielu możliwych opcji, takie rozwiązanie wydaje się co najmniej ironiczne – podważające heroiczny wydźwięk melodii. Z grymasem na twarzy przeprawiałem się zatem przez patetyczne A Killer App, You Die We Die czy też The Squad. Pocieszającym jest fakt, że im częściej cytowany jest ten temat, tym mniej przywiązujemy do niego wagi. Atencja kieruje się w stronę najciekawszego elementu partytury. W stronę tekstur kształtujących mroczną, czasami psychotyczną atmosferę emanującą z obrazu Ayera.
Mimo iż towarzyszą nam niemalże od początku albumu (inicjowane demoniczno-psychodelicznym Arkham Asylum), to na konkretne fajerwerki w tym zakresie będziemy musieli niestety troszkę poczekać. Pierwsze utwory rażą bowiem bylejakością, chaotycznym poszukiwaniem optymalnych nastrojów i nadmierną wylewnością w zapełnianiu przestrzeni. W ogóle ciekawym zjawiskiem jest u Stevena Price’a kwestia łączenia atmosferycznych tekstur z emocjonalną grą smyczek i żeńskimi wokalami. Ma to swój urok o tyle, o ile nie jest skażone rockowymi i dubstepowymi frazami sztucznie podbijającymi dynamikę. A takowych zabiegów jest niestety bardzo dużo w scenach, kiedy poznajemy naszych bohaterów. Niestety pomiędzy często cytowanymi piosenkami ścieżka dźwiękowa Price’a w żaden sposób nie potrafi się odnaleźć. Jest jeden mały wyjątek od tej reguły, a jego imię to Harley Quinn…
Jeżeli jest w Legionie samobójców najbardziej wdzięczna persona do snucia ciekawych muzycznych fantazji, to jest nią właśnie piękna kochanka Jokera. Szalenie seksowna i niebezpieczna… Czy można sobie wyobrazić lepszą kombinację? To tutaj właśnie pseudo-apokaliptyczne, nostalgiczne utwory Stevena zdają się świecić pełnią swojego blasku. Sztandarem dumnie powiewającym na tej pustyni rzemieślniczego wyrobnictwa jest uderzające w emocjonalny ton Harley and Joker. Przedłużeniem tego soczystego fragmentu będzie This Bird is Baken ilustrujący dramatyczną sekwencję strącenia śmigłowca oraz ujmujące, melancholijne wręcz Hey Craziness. Mimo iż nic nowego tu nie usłyszymy, to w jakimś większym stopniu potrafi wzbudzić zainteresowanie odbiorcy. Czemu? Ponieważ muzyka Brytyjczyka w końcu zaczyna opowiadać jakąś historię, przemawiać emocjami i odchodzić od idei szczelnego wypełniania przestrzeni. Czy na długo? Niestety nie…
Im dalej zagłębiamy się w treść albumu soundtrackowego, tym bardziej przekonujemy się, że to tylko chwilowy przerywnik mający naładować nasze akumulatory przed dalszymi zmaganiami z toporną, post-zimmerowską muzyką akcji. Finalna konfrontacja z Enchantress dostarcza wielu tak samo dynamicznych, co odartych z głębszej treści fragmentów. Wyjątkiem może być patetyczne One Bullet Is All I Need przypominające równie emocjonujący finał z Grawitacji. Skoro więc ekipa zbójów koncertowo rozprawiła się ze demoniczną czarownicą, to nie powinien dziwić triumfalny, oparty na temacie przewodnim epilog w The Worst of the Worst.
Na koniec warto zwrócić się w kierunku kilku bonusów serwowanych klientom serwisu iTunes, którzy zdecydują się zakupić soundtrack drogą elektroniczną. Dwudziestominutowy materiał w żaden sposób nie zakrzywia przedstawionej przez album rzeczywistości, aczkolwiek ma prawo całkiem fajnie ją uzupełniać. I tak oto ciekawym utworem pominiętym w podstawowym czasie prezentacji jest June Moore. Niektórym do gustu może przypaść Enchantress in the War Room bardziej eksponujące warsztat Brytyjczyka. Mi osobiście spodobał się Can Everyone See this Trippy Staff, gdzie kompozytor z typowym dla siebie designerskim zacięciem racjonalizuje scenę halucynacji bohaterów.
W gruncie rzeczy ścieżka dźwiękowa do Legionu samobójców ma prawo w jakimś tam stopniu się spodobać. Wszystko pod warunkiem, że przymkniemy oczy na liczne klisze i zapożyczenia skutecznie odbierające ochotę do wertowania krążka. Motywacji nie dostarcza również kolosalny czas prezentacji zamykający się w 72 minutach. Nie powinno to jednak zrazić entuzjastów mainstreamu angażującego małą porcję eksperymentów. Bo choć nie znajdziemy tu nic nowego, to istnieje realna szansa, że nad niektórymi utworami zechcemy zatrzymać się na dłużej. Dodatkową atrakcją jest obecność tego, czego w filmie Ayera próżno szukać. Niestety gorączkowa edycja przed premierą dosyć brutalnie rozprawiła się z wieloma fragmentami kompozycji Brytyjczyka. I ten album niejako to nadrabia.
To tyle w kwestii usprawiedliwiania. Gorzej natomiast, gdy zechcemy spojrzeć na tę ilustrację od strony koncepcyjnej. Legion jest kolejnym dowodem na to, że Price nie należy do najlepszych narratorów. Mimo posiadania sporego zaplecza technicznego, umiejętnego budowania skomplikowanych, wielopłaszczyznowych struktur, dalej nie do końca radzi sobie z opowiadaniem filmu, łączeniem wielu wątków w ramach jednego opowiadania. Po części jest to winą jakiegoś dziwnego dystansu z jakim kompozytor podchodzi do bohaterów i determinujących ich działania wydarzeń. Dystansu, którego efektem są stricte funkcjonalne tapety z pojedynczymi, muzycznymi „onelinerami”. Rozumiem, że praca nad takim filmem, jak Suicie Squad nie należy do najbardziej inspirujących, ale może właśnie kosztem milionowych kontraktów warto byłoby jednak pozostać przy hollywoodzkiej, eksperymentalnej niszy. I większa swoboda twórcza i mniejsza presja… Same korzyści.
Inne recenzje z serii: