Legion samobójców zapowiadał się obiecująco. Ostatecznie okazał się chaotycznym, teledyskowym widowiskiem z nieciekawą historią. Oferował jednak wiele interesujących kreacji, z których najbardziej elektryzującą była Harley Quinn – szurnięta dziewczyna Jokera, w którą bezbłędnie wcieliła się Margot Robbie. Nie dziwne, że zanim jeszcze podjęto decyzję odnośnie sequela Legionu, zdecydowano się na stworzenie solowego filmu o zwariowanej Harley. Scenariusz rodził się w wielkich bólach przez niemalże 3 lata, a kiedy ostatecznie powstał, okazało się, że traktuje nie tyle o tytułowej bohaterce, co o historii powstania popularnej komiksowej formacji, Birds of Prey. I tak oto, po spektakularnym zakończeniu związku z Jokerem, Harley Quinn musi uciekać przed żądnymi zemsty bandziorami. Jednym z nich jest Roman Sionis, który daje dziewczynie szansę na odkupienie swoich win. Warunek jest jeden – Quinn musi znaleźć drogocenny kryształ, jaki mu skradziono. Los sprawia, że ekscentryczna dziewczyna spotyka na swojej drodze kilka innych kobiet, które łączy jedno. Mianowicie chęć zemsty na brutalnym mafiosie. I choć ten krótki opis fabularny wydaje się lekko chaotyczny, to jednak nie oddaje on nawet częściowo wielowątkowości widowiska Cathy Yan. Historia opowiadana z perspektywy Harley, przyjmuje równie schizofreniczny sposób przedstawiania tych wydarzeń w filmie. A wszystko to zamknięte w dynamicznym, teledyskowym wręcz montażu z niemałą porcją gagów oraz brutalnych walk. Wielka dbałość o choreograficzne detale dosłownie poraża, a kiedy dorzucimy do tego kilka ciekawie zarysowanych postaci… Cóż, rozrywka gwarantowana.
Specyficzny rytm filmu Harley Quinn: Ptaki Nocy, to w głównej mierze zasługa ścieżki dźwiękowej szczelnie wypełniającej niemalże każdą filmową przestrzeń. Oglądając film Cathy Yan można dojść do wniosku, że jest on dosłownie upstrzony utworami z pogranicza muzyki popowej i rockowej alternatywy. Rytmiczne perkusje, fuzzujące gitary i „brudne” wokale… Fakt, w Ptakach Nocy wybrzmiewa wiele piosenek od niekoniecznie znanych artystów, ale to nie na nich opiera się przebojowa wymowa całej ścieżki dźwiękowej. Osobą odpowiedzialną za ten niewątpliwy sukces jest brytyjski kompozytor, Daniel Pemberton.
Angaż Pembertona był pokłosiem jego dobrych stosunków z decydentami studia Warner Bros. To oni w pierwszej kolejności zgłosili się do Brytyjczyka z propozycją współpracy i wolą stworzenia czegoś nietypowego. Daniel Pemberton nigdy zresztą nie przepadał za szablonowymi kompozycjami. Jako twórca uwielbiający zaskakiwać swoimi eksperymentami niejednokrotnie już pokazywał, że zarówno klasyczny, orkiestrowy warsztat, jak i współczesne style muzyczne ma opanowane do perfekcji. Historia Harley Quinn miała być przestrzenią, gdzie muzyka totalnie zrywa z tradycyjnym wizerunkiem ścieżek dźwiękowych do filmów superhero. I tak jak film stara się przedstawiać całą historię z perspektywy głównej bohaterki, tak i muzyka próbuje przekuwać te opowieści na odpowiedni zestaw brzmień. Imprezowy styl życia Harley oraz jej liczne zaburzenia – to wszystko daje bardzo szerokie pole do popisu w żonglowaniu stylami i formami muzycznego wyrazu. Już sam fakt, że główna bohaterka otrzymuje nie jeden, ale kilka tematów, które przypisane są poszczególnym sytuacjom lub stanom emocjonalnym, daje dużo do myślenia. A przecież obok Harley Quinn pojawiają się również Łowczyni, Czarny Kanarek i wiele innych, barwnych postaci. Daniel Pemberton podszedł więc do procesu komponowania ścieżki dźwiękowej, jak do tworzenia piosenek. Otoczył się grupką wykonawców z którymi eksperymentował w przeróżnych kierunkach, dając reżyserce oraz producentom bardzo dużą przestrzeń do wyboru. Otaczał się nie tylko świetnymi muzykami, ale i wokalistami, z którymi nagrał kilka piosenek wybrzmiewających w filmie. I nie można nie odnieść wrażenia, że zarówno twórcy, jak i sam kompozytor chcieli tutaj uzyskać efekt zbieżny z tym, co w swoich widowiskach praktykuje Quentin Tarantino. Zresztą część „eksperymentów” brzmieniowych jest ukierunkowanych właśnie na taką wymowę.
Oczywiście całe to eksperymentatorskie działanie nad Pakami Nocy nie miałoby większej racji bytu, gdyby nie wieloletnie doświadczenie Pembertona na tym polu. Kiedy sięgniemy pamięcią wstecz do takich pac, jak Kryptonim U.N.C.L.E., Król Artur, czy chociażby Spider-Man: Uniwersum, wtedy jasnym się staje skąd te wszystkie pomysły. Część z nich to faktycznie przekuwanie tego doświadczenia na nowy, aranżacyjny grunt, ale Ptaki Nocy zdają się iść o krok dalej. Synergia powstała między wykorzystanymi szlagierami, a nową treścią jest trudna do opisania. Granice między tymi tworami są skutecznie zacierane nie przez pedanterię w dopieszczeniu poszczególnych kawałków, ale właśnie przez taką pozornie niechlujną prezencję utworów. Fałszujące wokale i gwizdy, niedokładnie zsynchronizowane instrumenty i „brudny”, skażony analogiem, mastering… To wszystko świetnie współgra ze schizofreniczną wymową filmowej opowieści. Nic zatem dziwnego, że na długo po zakończeniu seansu w głowie wybrzmiewają jeszcze piosenki i chwytliwe melodie Pembertona.
Zdążyliśmy już przywyknąć do sytuacji, kiedy na rynku soundtrackowym pojawiają się dwa osobne wydawnictwa. Jedno poświęcone jest w zupełności piosenkom, jakie wykorzystano w obrazie. Drugie z kolei to już przestrzeń do zaprezentowania oryginalnej ilustracji skomponowanej specjalnie na potrzeby filmu. Zdążyliśmy również przywyknąć do tego, że składanka ukazuje się nie tylko w digitalu, ale i na różnego rodzaju nośnikach fizycznych. Z tym drugim jest już gorzej. Cóż, na pocieszenie można dodać, że drobny wkład brytyjskiego kompozytora usłyszymy również na komercyjnym krążku. To właśnie tam umieszczono piosenki Joke’s on You oraz Danger nad którymi pracował Pemberton. Instrumentalnych aranży można również posłuchać na albumie poświęconym „original score”. Zatem obędzie się bez zbędnych wydatków.
Na godzinnym, wirtualnym albumie znajdziemy większość utworów Pembertona, jakie miały okazje wybrzmieć w Pakach Nocy – niekoniecznie w ich filmowych aranżach. Wystarczy tylko rzucić okiem na tracklistę, aby zauważyć, że część tytułów odnosi się albo do konkretnych postaci, albo do miejsc, gdzie rozgrywana jest akcja. Odejście od wiernego podążania śladami filmowymi pozwoliło niejako uporządkować treść tematyczną – bardzo obszerną, jak się później okaże. I faktycznie, co utwór, to jakaś nowa melodia, tworzona najczęściej w innym stylu niż poprzednia. Wyjątek stanowi temat tytułowych Ptaków Nocy, którym otwieramy cyfrowy soundtrack w dwóch, zupełnie odcinających się od siebie aranżach stylistycznych. Smutne, liryczne Flying High i zanurzone w brudnym, rockowym brzmieniu Birds of Prey łączy jedno – nietuzinkowy, kobiecy wokal „wyśpiewujący” temat przewodni ścieżki dźwiękowej. Podobne rozwarstwienie na tle stylistycznym prezentują melodie przypisane Harley Quinn. Z jednej strony mamy więc osadzony na gitarowo-perkusyjnym tle, żeński sopran (The Fantabulous Emancipation Explosion). Z drugiej agresywne i rozkrzyczane Harley Quinn (Danger Danger). A to dopiero pierwsze cztery z dwudziestu sześciu kawałków zaprezentowanych na albumie.
Takie nieustanne przeskakiwanie pomiędzy stylami i formami przy jednoczesnym, bardzo dużym rozwarstwieniu melodycznym, może być miejscami dosyć męczące. Tak na dobrą sprawę już w połowie programowego czasu trwania możemy mieć odrobinę dosyć tego miszmaszu. I wtedy na ratunek przychodzi kilka mniej wylewnych i absorbujących w treści kawałków. Pozwalają skumulować siły przed emocjonującą ilustracją z finału widowiska. Utworem Fight Together (Birds Of Prey) niejako podsumowujemy melodyczne bogactwo z początków soundtracku. A czegoż tu nie znajdziemy? Brudny rock, elektronika i zaskakujące zwroty akcji… Sam epilog to niejako zataczanie koła z początkiem albumu, a zarazem dobry punkt wyjścia do kolejnych odsłuchów. Pytanie tylko, czy po godzinnym obcowaniu z tak inwazyjną, agresywną w wymowie, ilustracją muzyczną, zechcemy prędko powielać to doświadczenie?
W wywiadzie dla Collidera, Daniel Pemberton obiecał, że jego kolejna praca będzie klasycznym, w pełni symfonicznym tworem. I fajnie, że branży są jeszcze tacy kompozytorzy, dla których proces kreowania ścieżek dźwiękowych, to jeden wielki plac zabaw. O ile więc na drodze nie stanie żaden surowy rodzic (producent / reżyser) można nieustannie się bawić nie przepracowawszy (w dosłownym tego słowa znaczeniu) praktycznie żadnego dnia. Pemberton jak ognia unika takich ludzi, wyraźnie dając do zrozumienia, że nie ogarnia współczesnego pędu za standaryzacją brzmienia w muzyce filmowej. Cieszmy się więc takimi kompozytorami i ich pomysłowymi pracami póki mamy jeszcze okazję.
Inne recenzje z serii: