Po jedenastu latach skutecznego ukrywania się, John Rambo powraca. Tym razem jako mściciel stający naprzeciw meksykańskiemu kartelowi handlarzy żywym towarem. Kiedy jego przybrana córka trafia w ręce wyżej wspomnianych bandziorów, opuszcza swoje ranczo i udaje się na prywatną wojnę, w której nie będzie brał jeńców… Chwila moment… Gdzieś to już kiedyś… No tak… Brak pomysłów na pchnięcie historii poturbowanego przez los weterana wojennego ewidentnie epatuje z tego krótkiego, bo niespełna półtoragodzinnego widowiska. Filmu przepełnionego – po raz kolejny – najpierw wielkim bólem duchowym, a później fizycznym z przelewającymi się na ekranie hektolitrami krwi. Stojący za całym przedsięwzięciem Sylwester Stallone nawet nie próbuje ukrywać, że pomysł na piątą odsłonę przygód Johna Rambo zatytułowaną Ostatnia krew czerpał z wielu współczesnych, okraszonych sukcesem, filmów akcji. Bo ileż można żyć przeszłością, prawda? I tak sobie myślę, że mimo sugerującego rozstanie z serią tytułu, przyjdzie nam jeszcze podziwiać podstarzałego weterana w akcji. Bo co jak co, ale mimo upływu lat, strzela, bije i rozpruwa wnętrzności z taką samą gracją.
Z mniejszą gracją budowana jest natomiast narracja, która miota się pomiędzy trudną przeszłością głównego bohatera, a problemami współczesnego świata. W tym wszystkim próbuje się odnaleźć (również z różnym skutkiem) ścieżka dźwiękowa. Kiedy ogłaszano powstanie tego filmu, można było z powodzeniem obstawiać że angaż na stanowisko kompozytora powędruje w stronę Briana Tylera. Kilkunastoletnia współpraca i serdeczna przyjaźń między Tylerem, a Sly przyniosła wiele interesujących projektów. Obok czwartej odsłony Rambo była przecież trylogia Niezniszczalnych. I choć do wszystkich tych partytur można mieć pewne obiekcje, to do jednego nie można było się przyczepić – dobrze sprawdzały się jako element napędzający akcję i budujący odpowiednią dawkę napięcia. Czy Ostatnia krew zmienia ten stan rzeczy?
Raczej nie. Podczas seansu nie trudno było zrozumieć, że zarówno kompozytor, jak i sam Stallone z wielkim namaszczeniem podchodzili do tradycji. Do kultowej trylogii, której muzycznym patronem był nieodżałowany Jerry Goldsmith. To właśnie jego tematyka stoi w centrum uwagi i od niej właściwie zaczynamy całą filmową przygodę na ranczu w Arizonie. Ale nie wokół niej kręci się cała tematyka ścieżki dźwiękowej. Stworzony na potrzeby poprzedniego filmu, ujmujący motyw, powraca także i tym razem. Na bazie tej smutnej w gruncie rzeczy melodii Brian Tyler buduje relacje miedzy Johnem, a jego przybraną córką. I tutaj rzecz ciekawa. Moim zdaniem ten temat o wiele lepiej sprawdza się w Ostatniej krwii, aniżeli we wcześniejszej produkcji. Być może dlatego, że na sceny budowania więzi poświęca się w tym filmie sporo miejsca. I tak też prezentuje się pierwsza połowa widowiska nie grzesząca przesadną dynamiką. I mimo ślamazarnego tempa prowadzonej narracji kompozytor wykorzystuje każdą dogodną okazję, aby podkreślić emocje różnymi paletami barw – od symfonicznych począwszy, a na pięknych partiach wokalnych skończywszy. Właśnie ten intymny charakter ścieżki dźwiękowej, sprawia, że mimo fabularnej miałkości, film (przynajmniej na tym etapie) ogląda się całkiem przyjemnie.
Dosyć szybko otrząsamy się z tego letargu. Kiedy młode dziewczę postanawia wyruszyć do Meksyku, by odnaleźć prawdziwego ojca, wiemy że nic dobrego z tego nie wyniknie. Przecież to film o jednoosobowej armii, jaką jest John Rambo. Dziewczyna trafia więc w ręce bandziorów, a wkurzony starzec rusza jej z pomocą. W tym miejscu kończą się muzyczne subtelności i wkraczamy do strefy, która od lat dzieli wielu miłośników muzyki filmowej. Muzyczna akcja oparta na rytmicznych perkusjonaliach ubranych w siermiężne, symfoniczne szaty, przypomnieć może to, co amerykański kompozytor czynił w najmniej chlubnym okresie swojej kariery. Tak, action score jest najmniej frapującym, choć faktycznie współtworzącym filmową dynamikę, elementem tego muzycznego przedsięwzięcia. Oparty z jednej strony na klasycznych motywach Goldsmitha, z drugiej na melodii wprowadzonej przez Tylera na potrzeby produkcji z 2008 roku… po prostu jest. Szczelnie zapełnia dźwiękową przestrzeń godnie konkurując o należne miejsce z innymi elementami sfery audytywnej. I choć czasami udaje mu się wygrać tę ciężką batalię, to jednak nic konkretnego (poza poprawną funkcjonalnością) z tego nie wynika. Całe szczęście wychodząc z kina nie poczujemy się osaczeni przez napastliwą ilustrację. Ckliwy finał, gdzie w schludnym montażu prezentowane są wycinki z wszystkich poprzednich filmów opatrzony został równie wybornym aranżem tematycznym. Nie pozostaje zatem nic innego, jak spróbować to doświadczenie skonfrontować z albumem soundtrackowym.
Takowy pojawił się na rynku nakładem Lakeshore Records już w dniu premiery Ostatniej krwi. Gdybym nie znał wcześniejszych prac Brian Tylera, to zdziwiłbym się, że z niespełna 90-minutowego obrazu był on w stanie wykrzesać 75-minutowe słuchowisko. Pedantyczne podejście kompozytora do wpychania jak największej ilości materiału idzie w parze z mieszaniem w sposobie prezentacji. W teorii otrzymujemy zatem niemalże kompletny score w oderwanym od filmowej chronologii, układzie treści. A jak to wszystko prezentuje się w praktyce?
Przyznam szczerze, że coraz bardziej męczy mnie taki sposób przyrządzania soundtracków. Wiele prac Tylera traci na tym, że w pierwszej kolejności przedstawiane są suity tematyczne i najbardziej nośne kawałki, by po kilkunastu (lub kilkudziesięciu minutach) zostawić odbiorcę z… No właśnie… Z niczym godnym uwagi. I tak też jest w przypadku najnowszej odsłony Rambo. Amerykanin już na wstępie wytacza najcięższe działa serwując nam suitę z napisów końcowych w bardzo patetycznym wydaniu. Melodia znana z poprzedniej części opatrzona tu zostaje partiami chóralnymi, których odbiór (przynajmniej w moim przypadku) odniósł skutek odwrotny do zamierzonego. Nie kupiłem tej przerysowanej laurki, choć to, co działo się później łykałem jak przysłowiowy pelikan.
Co tu dużo mówić. Liryka jest najlepszym, co może nam zaoferować ta ścieżka dźwiękowa. I tak się składa, że najwięcej i w najlepszych aranżach uświadczymy jej w początkowych fragmentach albumu soundtrackowego. Utwory odnoszące się do postaci Johna i jego przybranej córki, Gabrielle, to złoto w najczystszej postaci. Z jednej strony banalne w swojej konstrukcji, ale doskonale wykorzystujące atuty solowego instrumentarium oraz wokaliz. Świetnie wyeksponowane i działające w połączeniu z obrazem oraz równie efektywne w starciu z indywidualnym odbiorcą. Czegoż chcieć więcej? Chyba tylko analogicznie targającego emocjami substytutu muzycznej akcji. Ale ten wywoływać może tylko jeden rodzaj emocji – rozczarowania. Muzyczna akcja nie daje odbiorcy absolutnie nic, co byłoby w stanie przykuć go na dłużej. Ograne do granic możliwości tricki angażowane są do równie wtórnej melodyki – przecież temat akcji z poprzedniego Rambo był również popłuczyną po wielu tworzonych w tym samym czasie prac. I najgorsze jest to, że nie upływa nawet połowa ustawowego czasu trwania słuchowiska, kiedy uświadamiamy sobie, że pomysły na zagospodarowanie przestrzeni muzycznej są praktycznie wyczerpane. Późniejsze powolne przeprawianie się przez kolejne porcje nic nie wnoszących treści nie odwdzięczają się niczym spektakularnym. I niejako na osłodę otrzymujemy kolejny ujmujący aranż motywu Johna z filmowego epilogu. Ot zgrabnie wykuta klamra, która spina całe to słuchowisko.
Ale myśląc o tej całości – nad wyraz długiej i męczącej – nie mogę oprzeć się wrażeniu, że swoją polityką wydawniczą Brian Tyler bardziej odpycha statystycznego odbiorcę, aniżeli przyciąga. Skrócenie tego wszystkiego o połowę byłoby najlepszym rozwiązaniem. Choć biorąc pod uwagę fakt, że póki co (i chyba permanentnie) soundtrack ten zaznaczy swój rynkowy byt tylko w formie cyfrowej, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby samemu „zoptymalizować tę playlistę. Szkoda tylko, że mija kolejny rok, a bilans płyt CD z muzyką Briana Tylera w kolekcji nie zmienia się. Nie ma zresztą szans, bo takie czasy…
Inne recenzje z serii: