Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Philip Glass

Powaqqatsi

(1988)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 13-12-2012 r.

Po artystycznym sukcesie Koyaanisqatsi, Godfrey Reggio oraz jego współpracownicy poszli za ciosem i kolejny film z trylogii Qatsi nie kazał na siebie długo czekać. Powaqqatsi pojawił się na ekranach kin w roku 1988, będąc utworem dość odmiennym od swego poprzednika. Reggio zdecydował się na oryginalność i technologiczną, chłodną cywilizację Zachodu („graną” przez USA) z filmu z 1983 r. przeciwstawił obrazem społeczeństw oraz kultur tzw. Trzeciego Świata i państw rozwijających się. Powstał kolorowy, ciepły w wyrazie kolaż sekwencji prezentujących życie, pracę czy też religijne obrządki ludzi z takich stron świata jak Brazylia, Hongkong, Kenia, Egipt, Nepal czy Indie. Zabrakło niestety genialnego autora zdjęć Rona Fricke (który w tym czasie realizował na potrzeby kin IMAX film Chronos), przez co Powaqqatsi wydaje się bardziej konwencjonalne, nie zaskakujące, czy imponujące różnymi ujęciami lub technikami operatorskimi. Film ma także dużo bardziej 'ludzkie’ oblicze, skupiając się głównie na obserwacji naszego gatunku, nie stymulując tak mocno pod kątem refleksji czy też przemyśleń jak jego poprzednik. Całość wydaje się nieco chaotyczna i przypadkowa, nie zachwyca tak swoją strukturą czy narracją. Czasami ma się wrażenie oglądania „tylko” dokumentu National Geographic.

W swoją podróż przez południowe półkule Ziemi Reggio naturalnie musiał zabrać Philipa Glassa. Rola nowojorskiego kompozytora była tym razem dużo większa. Podróżował i był obecny podczas kręcenia filmu a część materiału skomponował przed samą jego realizacją. Otrzymał nawet credit 'konsultanta dramaturgicznego’. Także jego muzyka odróżnia się w dość znaczący sposób od Koyaanisqatsi. Miast matematycznej, idealnie zaprojektowanej struktury, epickiego oddechu, spotkamy tu sporo muzycznej lekkości, entuzjazmu, by nie powiedzieć zabawy z muzyką. Glass nie rezygnuje oczywiście ze swoich minimalistycznych znaków firmowych i aranżacji. Tym razem jednak, biorąc pod uwagę międzynarodowy, globalny charakter snutej opowieści, zanurzył się dość mocno w tzw. world music, czerpiąc naturalnie z etnicznych korzeni muzyki z całego globu. Dlatego też możemy usłyszeć sporo bardzo egzotycznych (i egzotycznie nazywających) się instrumentów, takich jak balafon (perkusyjny idiofon z Zach. Afryki), nyanyer, tanpura (hinduska lutnia) czy dość znane australijskie didgeridoo. Całość ma nieco plemienny, ludowy charakter. Amerykanin korzysta tu choćby ze swoich doświadczeń z ogólnie pojętą muzyką Wschodu, min. wspólnych projektów ze swoim mentorem – Ravi Shankarem.

W odróżnianiu od poprzednika, twórca muzyki pokusił się o stworzenie tematu przewodniego z prawdziwego zdarzenia. I jest to z pewnością jeden z najlepszych tematów jakie Glass napisał do kina, a może i nawet zaliczyć można go do najlepszych w całej swojej karierze kompozytorskiej. Hipnotyczny, wywołujący wrażenie ruchu ‘hymn’ jest anonsowany kilkukrotnie w czasie filmu, szczególnie do scen lotu kamery, obserwacji zmagań ludzi np. z morzem czy też obrazów skupisk ludzkich. Wydatna jest tu rola pulsującego elektronicznego podkładu oraz delikatnej etnicznej instrumentacji hinduskiej, pochodzących z Peru fletów quena a nawet ciekawych odgłosów przyrody. Najlepsza wariacja to ta pod napisy końcowe, gdzie hymn Powaqqatsi wspiera deklamujący tytuł Albert De Ruiter (identycznie jak Koyaa) oraz dziecięcy chórek. Sugestywność tego nietuzinkowego tematu została wykorzystana przez Petera Weira w Truman Show, będąc w tamtym filmie synonimem wolności jednostki i chyba również taka powinna być jego interpretacja w środkowej części trylogii – jako swoistego hymnu na cześć człowieka i jego zmagań.

Ale Powaqqatsi to nie tylko temat główny. Płytę i film otwiera jeden z najbardziej niecodziennych utworów skomponowanych przez Glassa. Ekstatyczna, buzująca niemal dyskotekową konwencją w rytmie samby ilustracja pod otwierającą sekwencję w kopalni złota Serra Pelada w Brazylii, to połączenie min. perkusji i dziecięcego chórku z…gwizdkami. Można powiedzieć, że kompozytor wyprzedza epokę muzyki techno… Sam wspomina, że będąc na miejscu podczas kręcenia tych scen, operator kamery kręcił, słuchając wcześniej przygotowanego przez Nowojorczyka materiału. Kiedy podeszła do nich ochrona kopalni, Glass wyjaśniał z uśmiechem na ustach: „to muzyka z tego miejsca”. Po prawdzie, lepiej tej brazylijskiej scenerii muzycznie nie można było zilustrować. Na pewno należy też zwrócić uwagę na fascynujący Train to Sao Paulo. Kompozytor za sprawą perkusji oraz instrumentów drewnianych imituje stukot kół i gwizdek niezwykle długiego składu towarowego, który podziwiamy przez kilka minut na ekranie. A w finale serwuje ekspresowo zapętlającą się, fantazyjną figurę. Skoczne, dżunglowe rytmy znajdziemy w New Cities In Ancient Lands (przypominając nieco muzykę Jerry Goldsmitha z Medicine Man). Warty uwagi jest też klimatyczny Mosque and Temple.

Sporą część soundtracka stanowi również materiał, który można byłoby podpiąć pod szeroko pojęty glassowski underscore. Muzyka pozostaje stale melodyjna, progresywna, ale inaczej niż w Koyaanisqatsi, pełni rolę obserwatora a nie narratora. Stanowią nią spokojne, kojące melodie, nie rezygnujące z etnicznej, instrumentacyjne otoczki, naturalnie z delikatnymi minimalistycznymi figurami w tle. Tworzy to lekko emocjonalny i meandrujący ton, choć mi nie do końca przypadł do gustu… Po pierwsze, soundtrack w swojej drugiej połowie (a płyta wypełniona jest muzyką niemal po brzegi) po kilku znakomitych fragmentach i tytułowym hymnie znacząco zwalnia. Po drugie, tak jak film staje się za bardzo „dokumentalny” w wyrazie i lekko nużący, tak Glass idzie w emocjonalną ilustrację, jednak nie jest to materiał dramatyczny na tyle mocny (jak np. Godziny), by zapaść w pamięć. Próba zdyskontowania monumentalnego The Grid z Koyaanisqatsi podjęta zostaje w kulminacyjnym CAUGHT!. Kompozycja to technicznie wyborna, dynamiczna, acz jej rytmika jest dość chaotyczna, głównie przez ciągłe prze-aranżowania w biegu utworu jednego z pomniejszych mikro-tematów Powaqqatsi. Pod koniec płyty znaleźć można również klimatyczną, arabską wokalizę, jednak stylistycznie gryzie się ona z resztą materiału przygotowanego na potrzeby albumu. Druga odsłona wydania Powaqqatsi traci gdzieś ten pazur, energię, jest bardziej podobna do późniejszych, filmowych dokonań Glassa niż do czegoś unikalnego, czym przecież muzycznie trylogia Qatsi się charakteryzuje.

Zaadresowałem w stronę Powaqqatsi trochę słów krytyki, ponieważ porównania z Koyaanisqatsi były raczej nieuniknione. Nie mogą one zatrzeć jednak ogólnego wrażenia jakie pozostawia ta bardzo dobra, wręcz znakomita momentami kompozycja filmowa (i nie tylko). Nieco mniejsze jest także oddziaływanie muzyki w samym obrazie. Jeżeli przy poprzedniku była to perfekcyjna fuzja i oba media były równorzędnymi partnerami, tak w przypadku środkowej części trylogii Glass 'wychodzi’ czasami ponad obraz. Oczywiście to nie jego wina, przecież chciał stworzyć jak najciekawszą, najbardziej kreatywną muzykę. Problemem po prostu wydaje się słabsza materia filmowa, o której pisałem powyżej. Film Reggio za bardzo idzie w dokument, nie ma tak silnego oddziaływania emocjonalnego i myślowego jak Koyaanisqatsi, nie jest aż takim doświadczeniem. Nieco lepiej chyba wypada poza filmem – na płycie można wgłębić się w muzykę, dosłyszeć całą gamę egzotycznych instrumentów. Jest to też praca bardziej eklektyczna, zmiana nastroju, instrumentarium czy brzmienia następuje tu z utworu na utwór. Z drugiej strony to dowód na naprawdę sporą oryginalność i bogactwo, jakie ma do zaoferowania. Czy warto przesłuchać i zagłębić się w Powaqqatsi? Zdecydowanie. To nadal jedna z oryginalniejszych pozycji współczesnej muzyki filmowej, potwierdzająca tylko wielkość i techniczną wirtuozerię Philipa Glassa jako kompozytora.

Najnowsze recenzje

Komentarze