Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Marc Streitenfeld

Poltergeist (remake)

(2015)
3,0
Oceń tytuł:
Maciej Wawrzyniec Olech | 04-08-2015 r.

Czy wy też to słyszycie? Brzmi jak szloch, mocne zawodzenie, czy wręcz jęki potępionych. Czyżby to były duchy? Nie, to tylko miłośnicy kina ubolewają na wieść o kolejnym remake’u. Sequele, prequele, rebooty, remake’i – angielskie wyrazy, które na język polski można przetłumaczyć jako – Hollywood kończą się pomysły. Mimo miażdżącej krytyki i często słabym wynikom kasowym, parę razy w roku jesteśmy raczeni takimi odgrzewanymi kotletami. Cóż producenci liczą, że może komuś one posmakują, jak np. młodemu pokoleniu, co nie zna oryginału. Albo też tym, co boją się nowości i nie zaryzykują wydania pieniędzy na bilet na coś, co nie brzmi znajomo. Nie wspominając, że w przypadku remake’a nie trzeba silić się ani dumać, gdyż pomysł i tak jest już gotowy. Zważywszy, że w większości przypadków na obróbkę idą znane tytuły, klasyki, czy wręcz dzieła kultowe, filmowcy pracujący przy takich projektach z góry skazani są na porażkę. I nie inaczej jest z kompozytorami.

Kopia, nawet jak najlepsza, pozostanie kopią. Jedynym w miarę sensownym rozwiązaniem jest wziąć materiał źródłowy i radykalnie go zmienić. Albo starać się na nowo zinterpretować naprawdę bardzo stary film, jak chociażby John Carpenter w przypadku The Thing. W większości sequeli brzemię oryginału jest jednak tak duże, że filmowcy boją się zaryzykować, bądź też są zmuszeni do trzymania się kurczowo materiału wyjściowego. Efektem czego powstają filmy kompletnie nijakie i dla nikogo, jak chociażby najnowszy Poltergeist.

Nie trzeba mówić jakim klasykiem jest oryginał z 1982 roku. Co więcej obraz Tobe’a Hoopera i Stevena Spielberga wywarł wielki wpływ na późniejsze horrory. Tym bardziej remake zdaję się więcej niż niepotrzebny. Szczególnie zważywszy na to, jak kino grozy na przestrzeni tych lat zdążyło wyeksploatować pomysły z pierwotnej wersji, czyniąc z nich wręcz schematami tego gatunku. Naturalnie wszystkie objawy się potwierdziły i po raz kolejny sequel nie dorównał oryginałowi (normalnie szok!), także jeżeli chodzi o oprawę muzyczną (kolejny szok!).

Podobnie jak reżyserzy, tak i kompozytorzy przy remake’ach są zazwyczaj na z góry przegranej pozycji. Czasami wręcz może być ich żal, jak się popatrzy z jakimi klasykami muszą się zmierzyć. Skomponowanie ścieżki dźwiękowej do nowego Conana znając doskonale kultową pracę Basila Poledourisa, nie brzmi zbyt zachęcająco. Tym razem na straconej pozycji znalazł się Marc Streitenfeld, którego większość może kojarzyć ze względu na jego współpracę z Ridleyem Scottem. Właściwie to prawie tylko dla niego dotychczas komponował. I już przy Prometeuszu musiał się zmierzyć z cieniem legendarnego Jerry’ego Goldsmitha, teraz sytuacja się powtórzyła, a nawet jeszcze bardziej zaogniła.

Marco Beltrami był w podobnej sytuacji komponując do zbędnego remake’u Omena. Amerykanin z włoskimi korzeniami był bez szans z jedną z najwybitniejszych ścieżek napisanych na potrzeby horroru i odpadł szybciej niż Agnieszka Radwańska odpadła podczas Olimpiady w Londynie w 2012 roku. Total Recall to jedna z najlepszych ścieżek akcji w historii. Z nią musiał się zmierzyć Harry Gregson-Williams i poległ jak Marcin Najman w walce z Mariuszem Pudzianowskim.

Nie bez powodu niektórzy moi redakcyjni koledzy uważają, że z Jerrym Goldsmithem nikt ze współczesnych kompozytorów nie miałby najmniejszych szans. Naturalnie można, czy wręcz należy z tą tezą polemizować, zważywszy, że jest jednak sporo dobrych, czy bardzo dobrych kompozytorów. Ale w sumie czasami nie ma co się dziwić, patrząc na bogatą filmografię nieżyjącego, legendarnego mistrza muzyki filmowej. Potrafi ona zrobić wrażenie. Plus mając w świadomości, że bardziej doświadczeni, wyżej wymienieni kompozytorzy, marnie skończyli w konfrontacji z Goldsmithem, nie powinno dziwić, że Streitenfeld przegrał sromotnie, jak Brazylia z Niemcami na Mundialu w 2014 roku. Przy czym to nie Niemiec był Niemcami, tylko Amerykanin, a Niemiec był Brazylią… W każdym razie nie jest to zbyt dobry soundtrack.

Oczywiście na obronę Marca Streitenfelda można stwierdzić, że jaką muzykę by nie skomponował do filmu, którego tytuł brzmi Poltergeist , to i tak będzie w cieniu Jerry’ego Goldsmitha. A jest to cień naprawdę ogromny, porównywalny z dwoma postawionymi pionowo supertankowcami na szczycie Burdż Chalifa. I Niemiec był chyba tego świadomy, starając się stworzyć ścieżkę mającą jak najmniej wspólnego z tą legendarnego Amerykanina. Nie uchroniło go to jednak od popadnięcia w schematy współczesnych ścieżek do horrorów. Tym samym spora sekcja orkiestry została zastąpiona (czasami) symboliczną, skromniejszą sekcją z dużą domieszką elektronicznego brzmienia, nieraz na granicy sound-designu. Czasami kompozytor stara się wręcz imitować dźwięk szeleszczącego telewizora, co można potraktować jako bardzo dosłowną interpretację wydarzeń na ekranie. Czy też próbę bycia oryginalnym. Przyjemność słuchania różnych odgłosów i dźwięków nie jest zbyt duża. Można wręcz sądzić, że z tym atonalnym, nieraz niemelodyjnym brzmieniem Marc Streitenfeld chciał pójść w ślady Josepha Bishary. Brakuje jednak w tym pazura i drapieżności jak u ekscentrycznego Amerykanina. Chociaż w pewnym sensie nawet ten miejscami syntetycznie i ubogo brzmiący score odnajduje się w obrazie zdominowanym przez rażące sztucznością komputerowe efekty. Nie wychodzi on jednak poza ramy muzycznego tła. Tak jak zresztą i cała ścieżka, która koncentruje się wyłącznie na atmosferze i kiedy trzeba straszeniu. Stosując znane dla horrorowych score’ów zagrywki i te nawet spisują się w niezbyt wymagającym obrazie. Trudno jednak mówić, aby ta muzyka opowiadała jakąś historię, lub starała oddać psychikę, cechy głównych bohaterów. Poltergeist Streitenfelda zamknięty jest w schematycznym pudełku kina grozy. Co gorsza z którego nawet nie stara się wyjść.

Nie jest to pierwsza praca niemieckiego kompozytora, przy której słychać, że jednak starał się w niej coś przekazać. Różnice jednak często leżą między dobrymi chęciami, talentem, a efektem końcowym. Nie inaczej jest w przypadku Poltergeista. Czasami Streitenfeld stara się zburzyć ściany dźwięku i nadać tej muzyce jakąś osobowość. Chociażby przez stworzenie motywu przewodniego scalającego cały soundtrack. Jak na horror przystało, już na początku zostaje on nam zaprezentowany w Poltergeist Opening i nie prezentuje się on źle. Melodia utrzymana w stylu kołysanki poprawnie wprowadza nas w ten świat. Jest to też trochę myląca zapowiedź ciekawych muzycznych doznań. Gdyż choć wiadomo, że to niemożliwe, ale jednak zostawiając Jerry’ego Goldsmitha na bok, nie można wiele temu tematowi zarzucić. Nawet pewna prostota pasuje do tego filmu. Szkoda tylko, że po takiej zapowiedzi popadamy potem w schematy soundtracków do kina grozy. Kołysankowy motyw przewija się co prawda przez score, ale są to raczej takie drobne przebłyski. Nieźle wypada w utworze Into the Portal gdzie nawet udaje się stworzyć poczucie odkrywania jakiejś tajemnicy i obecności sił nadprzyrodzonych. W ogóle pod koniec wreszcie coś się zaczyna dziać, jak chociażby w kawałku Let Her Go, gdzie wreszcie ta muzyka zdaje się mieć nie tylko ręce i nogi, ale i potrzebne w tym gatunku pazury i kły. Są to jednak tylko momenty i naprawdę szkoda, że nie pojawiają się częściej. Naturalnie można byłoby i zwalić winę na niezbyt inspirujący, słaby film. Przy czym moi redakcyjni koledzy lubili mawiać, że nie do takich gniotów Jerry Goldsmith i Ennio Morricone komponowali świetną muzykę. Tym samym pewnie gdyby Amerykanin dalej żył i miałby stworzyć oprawę dźwiękową do polskiego melodramatu o bezrobotnym górniku na Śląsku, wydobywającym nielegalnie węgiel z biedaszybu, to brzmiałaby ona wspaniale i epicko. Przy czym pewnie i sam Marc Streitenfeld czułby się nieswojo porównując go z tymi tytanami muzyki filmowej. Tak też raczej nie mają one za dużo sensu. Choć naturalnie można się zastanawiać, czy dałoby się więcej wykrzesać z tego filmu na potrzebę niezłego score’u?

Zawsze można gdybać, co by było, gdyby? Ale chyba jednak nie trzeba było być jasnowidzem, aby przewidzieć, że z tego filmu i soundtracku nic dobrego nie wyjdzie. Samego Marca Streitenfelda może być nawet trochę żal, że starał się porwać z motyką na słońce imieniem Jerry. Z drugiej strony, też nikt go do tego projektu nie zmusił. Czy inaczej zostałby ten soundtrack przyjęty, gdyby nie nazywał się Poltergeist? Zapewne byłoby mniej wrzawy i emocji. Ale wtedy też pewnie przeszedłby on wręcz niezauważony. Gdyż mimo, że Streitenfeld czasami się stara, to jednak nie udaje mu się wyjść poza ramy współczesnej horrorowej tapety. A co dopiero w porównaniu z Jerrym Goldsmithem którego Poltergeist to zęby Mike’a Tysona, a ten Marca Streitenfelda to ucho Evandera Holyfielda.

Najnowsze recenzje

Komentarze