Hej! Słyszycie tę muzykę? Tam na albumie! Zaraz, czy to Franz Waxman, czy też Max Steiner? Nie, to chyba Alfred Newman? A może Bernard Herrmann? Nie! To… Tyler Bates i Timothy Williams?!… Że co?!
Pierwsze minuty „Pearl”, nieważne czy te filmowe, czy na soundtracku, mogą być dla wielu sporym i podwójnym zaskoczeniem. Otóż podczas napisów początkowych („Pearl Main Titles”) uderza w nas, pięknie rozpisana na orkiestrę, romantyczna muzyka filmowa. Co więcej brzmi ona jakby została dosłownie wyjęta z hollywoodzkich filmów lat 30., 40., 50. minionego wieku. Słysząc ją, oczekujemy wręcz, że za chwilę pojawi się Judy Garland i zacznie śpiewać. Usłyszenie tego typu muzyki, rodem z „Golden Age’u” ( Złotego Wieku Hollywoodu ), we współczesnym filmie jest tym pierwszym dużym zaskoczeniem. Zaś drugim, jeszcze większym, fakt że jej autorami są Tyler Bates i Timothy Williams, którzy raczej nie są znani (szczególnie Bates) z operowania tego typu brzmieniem. W tym całym zaskakiwaniu znamiennym jest, że gdyby nie przypadek i zrządzenie losu, ten film, a więc i ten niezwykły soundtrack, nigdy by nie powstały.
„Pearl” jest prequelem slashera „X”, opowiadającego o grupce filmowców z lat 70tych, którzy postanawiają nakręcić film porno na samotnej teksańskiej farmie. Tam natrafiają na jej upiornych właścicieli, farmera Howarda i jego żonę Pearl. Reżyser, scenarzysta Ti West, który także zajmuje się montażem swoim filmów, nie miał w planach tworzenia całej filmowej serii. Na początku po prostu poleciał ze swoją ekipą do Nowej Zelandii, aby nakręcić klasycznego slashera. To mu się udało i co więcej, jak na swój nieduży budżet, „X” okazało się całkiem dochodowe. Jednak już w trakcie zdjęć pandemia dała o sobie znać. Na szczęście nikt poważnie nie zachorował, ale ekipa została zmuszona pozostać w Nowej Zelandii na o wiele dłużej. Ti West postanowił wykorzystać ten czas i zasugerował producentom ze studia A24, że zamiast jak planowano, jednego filmu, nakręci dwa. Ci dali mu zielone światło i niewielki budżet na trzy (!) obrazy. I tak w skrócie powstała ta produkcja, która opowiada o młodości tytułowej Pearl.Przy czym do seansu znajomość poprzedniego filmu nie jest wcale potrzebna i możemy wręcz mówić o dwóch zupełnie innych obrazach (a co dopiero soundtrackach). „X” to klasyczny slasher, zaś „Pearl” to bardziej thriller psychologiczny, gdzie z bólem obserwujemy jak główna bohaterka coraz bardziej popada w obłęd i autodestrukcję. Film niesiony jest świetnym i wstrząsającym aktorstwem Mii Goth, jak i muzyką Tylera Batesa i Timothy’ego Williamsa. I właśnie te dwa elementy uważam za najmocniejsze strony obrazu Ti Westa.
Trudno mi sobie zresztą przypomnieć, kiedy jakaś filmowa seria, miała tak różne oprawy dźwiękowe i to jeszcze autorstwa tego samego kompozytora. Przy „X” mieliśmy ambient i eksperymenty z kobiecym wokalem. W przypadku „Pearl” mamy… muzykę a la Golden Age! Skąd taka radykalna różnica? Po pierwsze, jak wyżej wspomniałem, mamy do czynienia z zupełnie innym gatunkiem filmowym. Po drugie jego akcja dzieje się w 1918 roku, pod koniec I wojny światowej. Tytułowa Pearl marzy o wyrwaniu się z życia na farmie w Teksasie i zostaniu wielką gwiazdą. Ścieżka dźwiękowa oddaje w pewnym sensie to, jak ona postrzega otaczający ją świat – niczym klasyczny hollywoodzki film. W artykule dla Blood-Discusting.com Ti West mówi, że już przy bardzo wczesnym etapie produkcji, wiedział że chce klasycznej oprawy dźwiękowej. Co więcej powiedział Tylerowi Batesowi, aby ten napisał najbardziej klasyczny, romantyczny, melodramatyczny, „old-schoolowy” score, jaki tylko się da. Amerykaninowi bardzo spodobało się to wyzwanie. Ale wiedząc, że ma na to tylko sześć tygodni, poprosił o pomoc brytyjskiego kompozytora Timothy’ego Williamsa. Wybór był oczywisty. Panowie nie tylko są sąsiadami, ale współpracowali już wielokrotnie w przeszłości. Williams asystował Batesowi przy wielu jego filmach, pisząc muzykę dodatkową, jak i zajmując się orkiestracją i dyrygowaniem jego score’ów (na przykład przy „Guardians of the Galaxy Vol.1 i Vol.2). Słychać, że kompozytorzy wzięli sobie do serca wytyczne reżysera. Mając do dyspozycji 68-osobową orkiestrę, stworzyli oprawę dźwiękową, jakby wyjętą z innej epoki.
…brzmi ona jakby została dosłownie wyjęta z hollywoodzkich filmów lat 30tych, 40tych, 50tych minionego wieku.
Naturalnie to, że ścieżki z tzw. Golden Age’u pisane były na orkiestrę, nie oznacza, że każda orkiestrowa ścieżka dźwiękowa brzmi jakby była z Golden Age’u. Tutaj chodzi o coś więcej: o formę pisania, ilustrowania, orkiestracje, użycie poszczególnych instrumentów i harmonię. Wszystkie te elementy udało się Batesowi i Williamsowi doskonale odwzorować. Jednocześnie nie można mówić o imitacji, czy też fałszu. Cały score brzmi bardzo naturalnie i szczerze. Dokładniej analizując, można powiedzieć, że posiada ona dwa oblicza: Jedno romantyczne, melodramatyczne, które idealnie odzwierciedla się we wspomnianym na początku temacie, będącym motywem przewodnim filmu. Drugim zaś jest groza, gdyż wszak nie możemy zapominać z jakim gatunkiem mamy do czynienia. Dlatego mimo tych romantycznych uniesień, trudno mówić o całkowicie lekkim i przyjemnym soundtracku. Przy czym jest to bardzo klasyczna groza, rozpisana w stylu a la Bernad Herrmann. Zatem nawet w momentach suspensu, czy prawdziwego horroru, trudno odmówić Bates’owi i Williamsowi finezji. Bardzo dobre połączenie tych dwóch elementów możemy usłyszeć w kawałku „Dancing With Scarecrows”, który zaczyna się od radosnego aranżu motywu przewodniego. Z niego przechodzi w elegancki walczyk, który z czasem robi się coraz bardziej agresywny, niepokojący aż nadchodzi przerażająca kulminacja.
Szczerze powiedziawszy, każdy pojedynczy utwór na tym albumie można byłoby dokładnie analizować. Bez problemu znajdziemy tu kilka perełek jak chociażby romantyczne „The Projectionist”, jakby wyjęte z klasycznych tematów miłosnych, jakie mógłby pisać Alfred Newman. Tylko ważniejsze od pytań: „Czy to Newman, Waxman, Steiner, Tiomkin, Herrmann?”; jest pytanie o funkcjonalność. Jak ta muzyka, napisana w stylu, w jakim współczesnej muzyki filmowej się już nie pisze, sprawdza się w obrazie? Krótka odpowiedź brzmi: BARDZO DOBRZE! Wcześniej już wspomniałem, że obok aktorstwa Mii Goth, to właśnie score niesie ten film. I nie chodzi tutaj wyłącznie o typowe budowanie odpowiedniego klimatu, czy poczucia zagrożenia. Ta muzyka jest nieoderwalną częścią narracyjną tego filmu. W wywiadzie udzielonemu dziennikarzowi muzycznemu Danielowi Schweigerowi w jego podcaście „”Film Music Live with Daniel Schweiger „ , Tyler Bates i Timothy Williams bardzo sobie chwalili współpracę z Ti Westem. Bates zaznaczył, że w przypadku „Pearl” miał pewien luksus, który nierzadko mu się zdarza – pisanie do w pełni zmontowanego filmu. Amerykanin powiedział, że szczególnie przy większych produkcjach, w trakcie pisania i podkładania muzyki, często dochodzi do zmian montażu. Poszczególne sceny są przekładane, często dochodzą do tego dokrętki, przez co i sama muzyka jest bardziej poszatkowana i inna, daleka od tego, jaka została napisana na początku z myślą o obrazie, który zdążył się już wielokrotnie zmienić. Przy „Pearl” panowie nie mieli tego problemu i jak najbardziej to słychać i widać. Dodatkowym ilustracyjnym smaczkiem i ładnym nawiązaniem do dawnych hollywoodzkich filmów jest wykorzystanie głównego tematu. Pięknie i z impetem otwiera on ten film, aby potem, jak klamra, domknąć go w jeszcze potężniejszej, epickiej aranżacji – „I’m So Happy You’re Home”. Jest to najlepszy i najbardziej okazały utwór na albumie, który doskonale go zamyka. Jednak prawdziwą jego siłę poznajemy dopiero w obrazie, w scenie, która na długo pozostaje w naszej pamięci.
Naturalnie „Pearl” jest bardzo specyficznym filmem z celowymi nawiązaniami do dawnego Hollywoodu. Mimo wszystko trudno sobie nie zadać pytania, czemu nie otrzymujemy więcej tego typu ilustracji? Tym bardziej widząc i słysząc jak efektownie potrafią one oddziaływać w obrazie. Dlatego też odrzucam zarzuty, jakoby ta muzyka brzmiała „staroświecko”. Nie, ona brzmi po prostu dobrze! We wspomnianym podcaście Daniela Schweigera, Tyler Bates i Timothy Williams mówili, że na potrzeby „Pearl” musieli cofnąć się w czasie, gdyż w takim stylu ścieżek dźwiękowych już się nie pisze. Oboje jednak zaznaczyli, że sprawiła im ta praca wielką przyjemność. Tym bardziej, że oboje byli świadomi, że okazja, aby napisać muzykę filmową w tym stylu, drugi raz się już może nie nadarzyć. Tyler Bates przyznał się nawet, że zawsze chciał napisać coś na klarnet i był bardzo szczęśliwy, że przy filmie Ti Westa, po raz pierwszy od ponad 20 lat mógł wykorzystać instrumenty dęte drewniane…
Soundtrack do „Pearl” zaskakuje, zachwyca, ale i… zasmuca. Przykro się robi oglądając jak główna bohaterka pogrąża się w obłędzie przy akompaniamencie tej stylowej muzyki. Z jednej strony chcemy, aby osiągnęła sukces, ale wiemy, że to niemożliwe i skazana jest na porażkę. Podobnie jako miłośnicy muzyki filmowej, chcielibyśmy aby powstawało więcej takich ścieżek dźwiękowych jak ta. Ale podświadomie wiemy, że takie brzmienie rodem z minionej epoki do filmów już nie wróci. W sumie jest w tym pewna ironia. Dawno, dawno temu, tego typu muzyka była nierozłączną częścią, wizytówką wielkich hollywoodzkich filmów. Teraz znaleźć ją możemy w niskobudżetowej produkcji, niedużego studia. I to w filmie, który powstał wyłącznie przez przypadek.
Inne recenzja z serii: