Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Howard Shore, Ornette Coleman

Naked Lunch, The (Nagi lunch)

(1991/2005)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 23-12-2012 r.

W kronice dokonań duetu Cronenberg-Shore Nagi lunch ma miejsce szczególne. Kanadyjski kompozytor bowiem podzielił się swoimi obowiązkami z ikoną free jazu, saksofonistą Ornette Colemanem, który na potrzeby filmu zaadaptował pięć utworów ze swojego œuvre, a nadto okrasił instrumentalnymi improwizacjami większość znajdujących się na albumie kompozycji Shore’a. Efektem tej współpracy jest muzyka, która sugestywnie łączy tradycyjnie cronenbergowski, posępny i przytłaczający scoring z paranoicznym jazzem, tworząc tym samym narkotyczną mieszankę noir, w której odnaleźć można zarówno postać skandalisty Williama S. Burroughsa, jak i surrealistyczny nastrój jego najsłynniejszej powieści.

Wybór brzmienia jazzowego, nawiązującego do epoki bebopu i lat 50-tych, sam z siebie wydawał się naturalny – to tej muzyki słuchało pokolenie beatników (wspomnieć wystarczy kultowe W drodze Kerouaca), to przy tej muzyce Burroughs przeżywał swoje narkotyczne wizje po spożyciu heroiny i yage, to ta właśnie muzyka stanowiło tło dla powstania Nagiego lunchu. Gdyby jednak Shore i Coleman poszli w tradycyjną ilustrację jazzową w typie, powiedzmy, Elmera Bernsteina i jego dramatów z przełomu lat 50-tych i 60-tych, ich Nagi lunch byłby tylko archiwalnym zapisem zwyczajów epoki. Recenzowana cieżka ucieka tymczasem takiemu kategoryzowaniu.


Po pierwsze zatem, solówki Colemana nie stanowią naturalnego składnika orkiestrowego tła, są raczej obcym przeszczepem, co czuje się już od pierwszego seansu z płytą i co początkowo wywołuje swego rodzaju zgrzyt, dysonans artystyczny. Każdy jednak, kto miał kontakt z twórczością Burroughsa, szybko zrozumie, że efekt ów jest zamierzony i adekwatny do filmowej rzeczywistości; świat otaczający pisarza Billa Lee ulega procesowi ciągłego rozpadu, upiornych transformacji, które potęgują się w miarę, jak jego uzależnienie od narkotycznych środków wzrasta. Dialog Colemana z orkiestrą, nabierający częstokroć charakteru wzajemnej walki o prymat na płaszczyźnie wykonawczej, bardzo dobrze podkreśla te paradoksy, wodzi słuchacza w różnych, nieraz sprzecznych kierunkach. O ile kompozycja Shore’a jest ociężała, duszna i metodyczna, o tyle improwizacje Colemana wydają się być nieokiełznane i melodycznie nieuformowane. Te formalne kontrasty podkreśla dodatkowo częsta zmiana stylistyki – zdarza się bowiem, że w pierwszej chwili Coleman dostaje opętańczego pędu (Bugpowder), by zaraz potem wraz z orkiestrą stworzyć nastrój bluesowego liryzmu (Centipede). Pod względem rozwiązań brzmieniowych Nagi lunch jest zatem zupełnie nieprzewidywalny, z czego Burroughs, szatkujący swoje powieści do poziomu przypadkowo zestawionych akapitów, byłby zapewne szczerze zadowolony.

Drugim takim dowodem unikalności recenzowanej ścieżki jest udział grupy marokańskich muzyków-spirytualistów, The Master Musicians of Joujouka, których Shore odkrył słuchając Midnight Sunrise – nagrania Colemana z 1973 roku. Jako że Burroughs spędził kilka lat w Tangerze, a i deliryczne wizje z filmu Cronenberga są tam umiejscowione, ten niespodziewany zastrzyk egzotyki dodaje Nagiemu lunchowi autentyzmu oraz gęstej, archaicznej i mistycznej atmosfery, charakteryzującej filmową Interstrefę. Marokańscy muzycy powrócili na potrzeby twórczości Shore’a przy okazji niezwykle interesującej Celi w 2000 roku. Na gruncie łączącego trzy stylistyczne tradycje Nagiego lunchu (czego sztandarowym przykładem jest znakomity utwór Interzone Suite) dostrzec można zatem korzenie sukcesu, jaki Kanadyjczyk odniósł przy ilustracji wielobarwnego, multikulturowego Śródziemia w trylogii Władca Pierścieni.

Pełna wewnętrznych napięć, opleciona serpentynami saksofonu ścieżka nie daje się również wpisać w sztywne schematy filmowej narracji, o ile coś takiego było w ogóle możliwe w przypadku odrealnionego obrazu Cronenberga. Także i na tej płaszczyźnie widzowi towarzyszyć będzie ciągłe uczucie podskónego dysonansu, którego źródłem jest audiowizualny kontrapunkt, z premedytacją lekceważący rzemieślnicze prawidła soundtrackowego montażu. Nietrudno zresztą zauważyć, że płyta brzmi bardziej jak concept-album, aniżeli muzyka stricte filmowa; kompozycję z obrazem wiążą rozwiązania bardziej konceptualne, aniżeli ściśle ilustracyjne – przykładem niech będzie dziwaczny Writerman, w którym kontrabas imituje odgłosy pracującej maszyny do pisania, czy Clark Nova Dies, gdzie delirycznie upersonifikowana, dogorywająca na deskach podłogi maszyna jęczy i zawodzi w hipnotyzującym duecie wiolonczeli i saksofonu.

The Naked Lunch to przykład ścieżki, która jest tym czym jest za sprawą sumy wszystkich swoich części. Gdyby bowiem odseparować wkład Shore i wkład Colemana, otrzymałoby się z jednej strony konwencjonalną orkiestrową tapetę, z drugiej zaś klasyczny free jazz, a zatem w obu przypadkach materiał raczej oklepany z perspektywy koneserów obu gatunków. W połączeniu oba te elementy tworzą jednak nową jakość, która kompozycję wynosi do grona najciekawszych ścieżek cronenbergowskiej filmografii, a jednocześnie stawia ją w rzędzie najbardziej charakterystycznych prac soundtrackowej awangardy lat 90-tych. Miarą jej sukcesu niech będzie fakt, że dekadę później Shore i Coleman pokusili się wykonać swoje dzieło na żywo, jako akompaniament do festiwalowych projekcji filmu.

P.S. Recenzowane tu wydanie to cyfrowy remaster z 2005 roku, wydany na CD w serii Silver Screen Edition.

Najnowsze recenzje

Komentarze