„Dzienniki motocyklowe” to film, który w Polsce budzi bardziej skrajne uczucia, niż w krajach silnie zlewicyzowanych, pokroju Francji, Włoch, czy też w państwach ameryki południowej, mających uraz do prawicowych dyktatur. Tam właśnie kult Ernesto 'Che’ Guevary jest najsilniejszy, a jego mit urasta do niebotycznych rozmiarów. Walter Selles kręcąc swój film opiewający postać 'Che’, postąpił bardzo sprytnie. Wybrał bowiem z życia bohatera milionów, okres stosunkowo bezpieczny, okres w którym późniejszy wódz dopiero dojrzewał światopoglądowo, podróżując wraz ze swym przyjacielem Alberto Granado po całym kontynencie. Każdy inny moment biografii skazany byłby na ustosunkowanie się do dzieła Ernesto 'Che’ Guevary, i co za tym idzie jasną ocenę: dobry – zły. Wielka podróż odbyta przy pomocy rozkraczonego motocykla, dawała możliwość pokazania wizerunku zgodnego z faktami, a jednocześnie stworzenia peanu na cześć młodego idealisty, w którym powoli kiełkują myśli o rewolucji. Jeśli odrzucimy cały bagaż wiedzy na temat późniejszych zbrodni generała, otrzymamy bardzo ciekawy film drogi opowiadający o dojrzewaniu dwójki przyjaciół. Dojrzewaniu do rewolucji. Choć obraz ma wiele minusów (czasami zbyt duża doza sztuczności – mowa jaką Ernesto wygłasza w leprozorium) to jednak widoki Patagonii, poczucie humoru i klimat przygody są nam w stanie to wynagrodzić. Słowa pochwały należy skierować też pod adresem dwójki aktorów (Gael García Bernal jako Ernesto i Rodrigo De la Serna w roli Alberto) którzy skutecznie wykreowali prawdziwie i wielowymiarowe postaci.
W specyficznym gatunku, jakim jest kino drogi niezwykle ważną rolę odgrywa muzyka. Rytmizuje, towarzyszy, a przede wszystkim opisuje rozległe pejzaże, dopełniając to czego nie zawłaszczy obraz. „Dzienniki motocyklowe” posiadają muzykę niezwykle interesującą, muzykę skomponowaną przez człowieka, który w ostatnich latach zrobił zawrotną karierę w branży. Mowa oczywiście o Gustavo Santaolalli, kompozytorze budzącym niemal tyle samo zachwytu, co i kontrowersji. Owe krytyki jakie masowo kierowane są pod jego adresem biorą się przede wszystkim ze sposobu komponowania, opartego o daleko idący minimalizm, nie tylko instrumentalny (wiodąca gitara), ale może przede wszystkim tematyczny. Co by jednak nie mówić o tej technice, w niektórych filmach, wraz z obrazem, okazuje się ona wyjątkowo skuteczna, czym zaskarbia sobie jednowymiarowo patrzących krytyków muzycznych.
„Dzienniki motocyklowe”, to biorąc pod uwagę niewielką przecież dyskografię Santaolalli, płyta wyjątkowa. Jest to kompozycja najbardziej ze wszystkich dotychczasowych dzieł rozwinięta pod względem brzmieniowym i instrumentalnym. Chociaż pisanie o rozpasaniu dźwiękowym w przypadku argentyńskiego kompozytora zakrawa raczej na żart, to jednak biorąc pod uwagę skrajnie minimalistyczne dokonania takie jak „Amores Perros”, „21 Gramów”, „Tajemnica Brokeback Mountain”, czy ostatnie „Babel”, widzimy znaczące różnice.
Wiodącym instrumentem dalej jest tu gitara, która puentuje wszystkie ważniejsze momenty filmu. Jej brzmienie jest wzbogacone jednak o przeróżne instrumenty etniczne charakterystyczne dla terenów Ameryki Południowej (Jardín, La Muerte de la Poderosa, Partida del Leprosario, De Usuahia a la Quiaca), a nawet o namiastkę orkiestry (Apertura). Słuchając muzyki z „Dzienników motocyklowych” nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że to jest wzór dobrego minimalizmu. Inne dokonania Santaolalli, choć częstokroć skuteczne w kinie, na albumie nie mają zupełnie racji bytu, ze względu na „nędzę brzmieniową”. Tutaj jest inaczej. Choć muzyce daleko do rozpasania, to jednak można w niej znaleźć i różnorodność, i niespotykane brzmienie łączące folk z muzyką latino amerykańską, rockiem a nawet ambientem, a co najważniejsze wszystko oparte jest o ładną tematykę (Apertura, Chichina, Jardín, De Usuahia a la Quiaca).
W filmie takie rozwiązanie sprawdza się dobrze, choć miałem wrażenie, że Santaollala czasami szedł na łatwiznę i wszelkie momenty opisujące wewnętrzne rozterki głównych bohaterów wydobywał zbyt banalnym podkładem korzystającym z underscorowych, ambientowych środków (Amazonas). Na całe szczęście pozostałe fragmenty (szczególnie sama podróż) brzmią świetnie, a momentami wręcz rewelacyjnie (wyjazd z Miramar, czy zakończenie filmu ilustrowane przez wspaniały kawałek De Usuahia a la Quiaca). Dowma z moich ulubionych utworów zawartych na płycie są Jardín i De Usuahia a la Quiaca. Nie zostały one skomponowane specjalnie na potrzeby tego filmu, lecz pochodzą z wydanej w 1998 roku solowej płyty artysty (Ronroco), zawierającej muzykę instrumentalną, której ideą przewodnią była fuzja różnych wzorców, od muzyki latynoamerykańskiej przez rdzenne brzmienia argentyńskie, aż po rock. Płyta jest na tyle ciekawa, że chyba warto ja polecić także miłośnikom muzyki filmowej. Słuchając jej będą się oni mogli z pewnością przekonać, że Santaolalla ma talent, który jednak nie do końca potrafi wykorzystać jako twórca kompozycji pod obraz.
Jeśli chodzi o kwestie oryginalności to czepialscy znajdą tutaj podobieństwa do Hansa Zimmera i jego „Mission Impossible 2” (Apertura), które jednak wynikają zapewne z podobnej medytacji nad muzyką źródłową, dającą zresztą w obu wypadkach ciekawy efekt.
Na samym końcu należy napisać kilka słów o 3 piosenkach, zawartych na albumie. O ile dwie pierwsze mają silny związek z fabułą i stanowią po prostu tło dla tanecznych szaleństw Alberto Granado, o tyle ostatnia to rodzaj „kropki nad i”, muzyczno słownego podsumowania całego filmu. Utwór skomponowany i zaśpiewany przez Jorge’a Drexlera powstał specjalnie na potrzeby „Dzienników motocyklowych”. Choć poza łatwo zapadającym w ucho motywem nie ma tu specjalnie dużo rzeczy, które mogą zachwycić, to jednak głos Drexlera trafił idealnie w płaskie gusty amerykańskich krytyków, co pociągnęło za sobą przyznanie piosence Oskara za rok 2004.
Podsumowując chciałbym generalnie polecić muzykę, jaką stworzył Santaolalla na potrzeby tego filmu. Kompozycja ta jest wyraźnym dowodem, że twórca potrafi mówić ciekawie, potrafi zaskakiwać, choć z pewnością jego styl i umiejętności nie są w stanie sprawdzić się we wszystkich gatunkach filmowych. Nie zmienia to jednak faktu, że muzyka z Dzienników motocyklowych jest wysokich lotów. W mej opinii jest to zasługą porzucenia zbyt ortodoksyjnego minimalizmu, i skierowanie się w kierunku nawet tak delikatnie zarysowanej tematyczności. To naprawdę działa, czego dowodem są ścieżki w rodzaju: Apertura Chichina, Sendero, Jardín Zambita, Cabalgando czy wreszcie: De Usuahia a la Quiaca, bedące przykładem minimalizmu wartego słuchania także poza filmem, filmem skutecznie wpisującym się w nie do końca u ans zrozumiały mit 'Che’.
Za podstawę recenzji posłużył mi album wydany przez Deutsche Grammophon, zawierający 23 utwory. W sklepach muzycznych można również znaleźć wydanie Universalu, które jednak jest znacznie uboższe. Brakuje tam bowiem 4 fragmentów, wszystkich wartych posłuchania (Sendero, Zambita, Lima, Cabalgando).