Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Bernard Herrmann

Marnie

(1964/2000)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 21-02-2008 r.

Po spektakularnym sukcesie Psychozy i udanych Ptakach, dla Alfreda Hitchcocka nadeszły chude lata, jego kolejny film bowiem, opowiadający dość nieprawdopodobną historię nękanej przez demony przeszłości oszustki Marnie Edgar, spotkał się z chłodnym przyjęciem krytyki i dziś uważany jest za jeden ze słabszych obrazów mistrza dreszczowców. Mimo wszystkich wad, Marnie ogląda się nieźle, zaś po seansie kilka elementów tego przedsięwzięcia (urocze przedstawicielki płci pięknej zdobiące ekran oraz emocjonująca scena obrabowania sejfu) zostaje w pamięci – w tym także ekspresyjna ilustracja Bernarda Herrmanna, daleka wprawdzie od znakomitości Vertigo czy North by Northwest, ale solidna i funkcjonalna, a w paru miejscach imponująca.

Zanim jednak przejdę do niekwestionowanych zalet tej partytury, pora wytknąć Herrmannowi – a okazja taka zdarza się nieczęsto – szereg mniejszych lub większych błędów, od których Marnie nie jest niestety wolna, a które stawiają ją w drugim rzędzie Herrmannowskich dokonań, za większością jego prac do filmów Hitchcocka. O ile jest to bez wątpienia kompozycja technicznie wyśmienita i dobrze rozplanowana jako narracja, jej intensywność i podyktowane fabułą obrazu kontrasty po pewnej chwili zaczynają w czasie seansu drażnić. Mowa tu przede wszystkim o bardzo ekspresyjnym temacie przewodnim dla głównej bohaterki, będącym swoistym skrzyżowaniem hollywoodzkiego romansu z muzyczną brutalnością i niepokojem, charakteryzującymi psychiczne problemy Marnie. Owszem, jest to temat ciekawy i o inteligentnej budowie, niemniej Herrmann w filmie znacząco go nadużywa, w finale zaś jego ciągłe powtórki to wręcz kuriozum. O ile więc narracja ta funkcjonalnie podąża za fabułą opowieści, to dość szybko zaczyna męczyć, zwłaszcza że przecież datuje się ona na połowę lat 60-tych, kiedy to pewne ilustracyjne konwencje rodem ze Złotej Ery zaczęły już trącić myszką. W filmie partyturze brakuje zatem błysku i subtelności, które Herrmann jak mało kto potrafił (The Ghost and Mrs.Muir, Scene d’amour z Zawrotu głowy!) w swojej muzyce oddać.


Po drugie, Marnie w gruncie rzeczy wnosi niewiele nowych rozwiązań i pomysłów do bogatej twórczości kompozytora, a miejscami aż nazbyt wyraźnie oparta jest na wykorzystywanych już w przeszłości chwytach i ideach. Można by rzec, iż przybiera wręcz formę archetypicznej, podręcznikowej ilustracji Herrmannowskiej i gdyby nie przebłyski objawiające się w kilku wspaniałych utworach, równie dobrze mogłaby zostać uznana za imitację pióra zupełnie innego twórcy. Wyczuwalne są znane już tekstury liryczne (nasuwają się na myśl Blue Denim czy cudowne Joy in the Morning), orkiestrowa furia i suspense również nie zaskakują, choć część stylistycznych analogii podyktowana jest po prostu owym niepodrabialnym brzmieniem kompozytora, które po dziś dzień nie ma sobie w ramach gatunku równych. W każdym razie, także w tym aspekcie Marnie jednak lekko rozczarowuje.


Z drugiej strony, słuchając nieźle skrojonego albumu Varese, prezentującego nowe, dość udane nagranie partytury pod batutą Joela McNeely’ego, odkryć można wiele smaczków, spośród których niejeden umyka podczas seansu filmu. O ile kunsztowne przejście między burzliwą, brutalną teksturą a ślicznym tematem miłosnym w znakomitym utworze The Storm czy emocjonujący i pełen rozmachu muzyczny opis polowania wraz z pięknymi partiami na rogi myśliwskie w The Hunt (przypominają się analogiczne dokonania Jerry Goldsmitha) pozostają w pamięci właśnie za sprawą ich efektowności w połączeniu z obrazem, to sporo inteligentnej pracy motywicznej w ścieżce Herrmanna można zarejestrować dopiero na spokojnie analizując płytę. Wyróżnić więc wypada sporo interesujących rozwiązań technicznych, które oddawać mają walkę toczącą się w psychice Marnie, na czele z bardzo zgrabnym mariażem tematu głównego i motywu zagrożenia, powracającym ilekroć narasta intensywność ekranowych wydarzeń. Ostentacyjność warstwy lirycznej poza filmem nie rzuca się już w oczy, tym bardziej że underscore i suspense wyraźniej ją równoważy – w rezultacie, mimo powtarzalności, album jest interesującym doświadczeniem, do którego można wielokrotnie powracać. Sama liryka zaś jest tylko kolejnym dowodem niebagatelnych umiejętności Herrmanna w tej dziedzinie.

Marnie jest zatem pozycją przeznaczoną bardziej dla miłośników twórczości i stylu autora, których choć nie zaskoczy, a miejscami może nieco znudzić swoją przewidywalnością, zapewne usatysfakcjonuje jednak znajomym, sprawdzonym brzmieniem, kryjącym parę typowo Herrmannowskich smaczków. Stanowi poza tym popis techniki kompozytorskiej i wykonawczej, bowiem drapieżne partie dęte i dźgające niczym sztylety wejścia smyczków to przykład symfonicznej furii wysokiej próby. W ostatecznym rozrachunku wyczuwalny nazbyt często brak inspiracji filmowym materiałem i nadmierna dosłowność czynią tę partyturę pracą tylko przyzwoitą, a w kontekście całokształtu dorobku Herrmanna – raczej przeciętną.

Najnowsze recenzje

Komentarze