Są reżyserzy, których twórczość, choć całkiem pokaźna, kojarzy się głównie z tymi, z którymi współpracowali. Idealnym przykładem jest Joe Dante – autor kultowych Gremlinów i całej masy mniej inwazyjnych produkcji takich, jak Odkrywcy, Interkosmos, czy Przedstawienie. Tytuły te bez większego problemu kojarzą się z kompozytorem, który przez dekady funkcjonowania w branży filmowej zdążył przywyknąć do sytuacji, że ilustrowane przez niego produkcje okazują się finansowymi klapami. Nie inny los spotkał ostatni rozdział przygody Jerry’ego Goldsmitha z Joe’em Dantem. Film, który w założeniach nie miał prawa się nie udać. A jednak!
Looney Tunes znowu w akcji (Looney Tunes: Back In Action) początkowo miał być sequelem Kosmicznego meczu. Decydenci studia Warner Bros. za wszelką cenę starali się powtórzyć sukces tego przedsięwzięcia, ale nikt nie potrafił znaleźć odpowiedniej historii, aby sprostać oczekiwaniom. Kiedy do realizacji zaangażowano Joe Dantego, który był wielkim miłośnikiem klasycznych filmów rysunkowych z cyklu Zwariowane melodie, na dobre pożegnano się z tą ideą. Nie obyło się jednak bez tarć rzutujących na ostateczny kształt scenariusza. Ostatecznie sam reżyser przyznał po latach, że Looney Tunes znowu w akcji, to bardziej zwariowany miszmasz różnego rodzaju gagów aniżeli przemyślana opowieść z jakimś przesłaniem. Najwyraźniej takie podejście nie do końca przekonało samych widzów: film Dantego okazał się finansową klapą, na tyle dotkliwą, aby zakończyć przygodę reżysera z wysokobudżetowymi produkcjami.
To, że Dante nie do końca wierzył w sukces podejmowanego przedsięwzięcia niech zaświadczy kolejna jego wypowiedź, z której wynika, że nadzieję na uratowanie efektu końcowego pokładał… w swoim stałym współpracowniku, Jerrym Goldsmith’cie. Wyniszczony przez postępującą chorobę, kompozytor, zgodził się na angaż, ale z zastrzeżeniem, że nie gwarantuje ukończenia. Biorąc pod uwagę to, co działo się w fazie postprodukcji, można przyznać, że wyczuł pismo nosem. Ciągłe zmiany w montażu sprawiły, że Goldsmith nagrał co prawda całą partyturę, ale jej ostatecznym kształtem musiał zająć się ktoś inny. Pierwotnie do pomocy poproszono Camerona Patricka, który od lat zajmował się tworzeniem muzyki w stylu, jaki do pierwszych animacji Warnera wprowadził Carl Stalling. Umiejętność Patricka do brylowania między dźwiękonaśladowczymi formami, a współczesnymi technikami kompozycyjnymi idealnie sparowała się z unikatowym warsztatem Goldsmitha. Ale czas okazał się decydującym czynnikiem, więc do sprawnego załatania pozostałych dziur po zmianach montażowych zatrudniono jeszcze jednego kompozytora – Johna Debneya. Amerykanin był o tyle pewnym wyborem, iż z kinem familijnym oraz animacjami miał praktycznie cały czas do czynienia. Wejście w świat przedstawiony nie stanowiło więc dla niego większego wyzwania. Bardziej intrygująca była wizja prześlizgiwania się pomiędzy kilkoma różnymi językami muzycznymi i stylami. Produkt jaki finalnie powstał, okazał się skrojonym na miarę filmowych potrzeb rzemiosłem, które emanowało zaskakującymi rozwiązaniami brzmieniowymi i tematycznym bogactwem. Nie obyło się bez licznych nawiązań do stylu Stallinga, ale to muzyka Goldsmitha zdawała się grać pierwsze skrzypce. Mimo naniesionych całkiem pokaźnych zmian nie dało się nie odczuć autora większości pomysłów. Maestro powrócił w wielkim stylu. W chwili, kiedy już mało kto żywił nadzieję, że sytuacja w jakiej się znalazł zdoła wykrzesać z niego choćby odrobinę geniuszu.
Choć najbardziej miarodajnym sposobem doświadczenia tego było zmierzenie się z filmem Dantego, to jednak można było znaleźć sobie pewną formę substytutu w postaci wydanego oficjalnie albumu soundtrackowego. Krążek wypuszczony w okolicach premiery przez Varese Sarabande nie rozdrabniał się nad kompleksowością całego przedsięwzięcia. Stojący za produkcją Robert Townson wziął na warsztat najbardziej okazałe fragmenty muzyki stworzonej przez samego Goldsmitha i zamknął to wszystko w ramach 37-minutowej prezentacji. Trudno tu pisać o przekłamywaniu filmowej treści, ale prawdą jest, że proponowany na albumie materiał ocierał się o nią tylko w pewnym stopniu. Mimo wszystko doświadczenie to zaliczyć możemy do grona tych bardziej przyjemnych, czego dowodem są bardzo entuzjastyczne reakcje ze strony miłośników muzyki filmowej. Również naszej redakcji, która pełnym aprobaty tekstem Marka Łacha doceniła jedną z ostatnich filmowych aktywności Goldsmitha. Wiadomym było jednak, że pełna partytura to efekt połączonych sił trzech twórców, którzy dali tu z siebie wszystko. I warto było czekać na ukazanie się stosownego wydawnictwa przywracającego ścieżce dźwiękowej do Looney Tunes należny splendor. Takowe pojawiło się na rynku pod koniec roku 2020, kiedy to nakładem Varese Sarabande zadebiutował dwupłytowy, limitowany specjał w ramach klubowej serii The Deluxe Edition. Czy zmienia on w znacznym stopniu wrażenia wyniesione z oryginalnego soundtracku?
Jeżeli tak, to tylko na lepsze. Nie będę w tym miejscu powielał tego, co o bazie tematycznej oraz stylistycznej swojego czasu napisał Marek Łach w swojej recenzji. Warto natomiast zerknąć na strukturę proponowanego wydawnictwa, by uniknąć ewentualnych rozczarowań. Faktem jest, że proponowana ilość materiału nie będzie łatwą przeprawą dla zwolenników bardzie skondensowanych treści. Ale warto uzbroić się w cierpliwość, by w pełni rozsmakować się w tej kanonadzie pastiszów i śmiałych pomysłów. Cała kompozycja, jaką możemy usłyszeć w filmie trwa niespełna 70 minut. I prezentacja tej właśnie wersji wypełnia pierwszy dysk omawianego zestawu. Pomiędzy znanymi wcześniej fragmentami zaprezentowanymi w takiej samej lub lekko przearanżowanej formie znajdują się również nowe utwory stworzone między innymi przez Johna Debneya. I tutaj na uwagę zasługuje seria pastiszów, jakich dokonał amerykański twórca, między innymi ze sceną „pod prysznicem” nawiązującą do kultowego klasyka grozy. Sam Goldsmith zresztą nie omieszkał w kilku fragmentach dokonać autoironii odwołując się do stylu, w jakim niegdyś tworzył muzykę do filmów, których akcja osadzona była na Dzikim Zachodzie. Sugestywne frazy przypominające Gremlinów oraz cała masa dźwiękonaśladowczych formuł, które zarzucają pomost między oryginalnym stylem Goldsmitha, a slapstickowymi wzorcami Stallinga. Wszystko to zgrywa się na może nieco trudną w odbiorze (przez wzgląd na dynamiczny rollercoaster), ale niezwykle wciągającą pracę.
Przestrzenią, gdzie wszystkie te wrażenia umacniane są dodatkową wiedzą na temat procesu powstawania tej kompozycji jest drugi krążek, na którym obok prezentacji oryginalnego albumu znajdziemy całe mnóstwo alternatywnych wykonań. I mimo, że zazwyczaj jestem przeciwnikiem takiego sztucznego rozdrabniania się nad treścią ścieżki dźwiękowej, to w tym konkretnym przypadku decyzja podjęta przez wydawców znajduje moje zrozumienie. Album oryginalny odbiega znacząco od filmowej prezentacji, więc połączenie tego wszystkiego w ramach rzetelnej calości wydaje się najbardziej optymalnym rozwiązaniem. Aczkolwiek mam świadomość, że nabywca tego specjału zapewne większą wagę przywiąże do muzyki zawartej na pierwszym dysku. To samo w drugą stronę – statystyczny miłośnik muzyki filmowej, który nie pałał większą miłością do oryginalnego albumu z 2003 roku raczej nie będzie zainteresowany doszukiwaniem się każdego detalu związanego z tą partyturą. Trudno jednak nie docenić faktu, że mimo przeciwności losu i dosyć słabego źródła inspiracji udało się z tego projektu wykrzesać coś bardziej żywotnego niż sam film. I cieszy fakt, że dokonało się to w schyłkowym okresie twórczości legendy muzyki filmowej, Jerry’ego Goldsmitha.
Inne recenzje z serii: