Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jerry Goldsmith

Legend (Legenda)

(1985/1992)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 15-04-2007 r.

Pisać o historii tej muzyki to jak tworzyć…legendę. Istotnie, burzliwa historia muzyki z Legendy Ridleya Scotta obrosła już mitem, pokazując jak kreatywność i sztuka mogą być zabite przez chłodną kalkulację i niezdecydowanie reżysera. Jerry Goldsmith, niepomny chyba kłopotów jakie miał ze Scottem podczas realizacji słynnego Obcego, postanowił jeszcze raz spróbować swych sił w kinie Brytyjczyka, zauroczony mityczną historią walki światłości z cieniem. Legenda jest przytłaczająca wizualnie, zachwycający pięknem fotografii, czarującą scenografią i niesamowitymi charakteryzacjami Roba Bottina. W parze z obrazem idzie olśniewająca muzyka Jerry Goldsmitha, który włożył w ten score chyba wszystko co posiadał jego niezwykły talent (i serce!). Jednocześnie jest to ilustracja muzyczna, która brzmi bardzo nie goldsmithowsko, chyba najbardziej ze wszystkich kompozycji maestro, które dane było mi wysłuchać.

Muzyka jest przepiękna, tematy są wspaniałe a całość poraża swą niemalże operową estetyką i rozmachem. Tyle można byłoby napisać o tej muzyce i uwierzcie, możecie zaopatrzyć się w soundtrack z Legendy „w ciemno”. Goldsmith chyba jeszcze nigdy w sposób tak doskonały nie połączył pełnej orkiestry, swoich elektronicznych eksperymentów oraz chórów. Total Recall słynie z wybitnego połączenia elektroniki i ekscytującej, orkiestrowej akcji. Horrory jak Poltergeist czy Omen łączą wspaniale chór i symfonikę. Nie znam za bardzo przykładu doskonałego połączenia chóru z syntezatorami, ale Legenda ma te wszystkie trzy czynniki połączone w jedno. Partie chóralne nie atakują wszechmocną potęgą (jak np. Władca pierścieni Shore’a), raczej „płyną” razem z muzyką, kołyszą się w rytm melodii, są nacechowane raz emocjami, innym razem aurą cudowności i magii (tak, to słowo pasuje tu jak najbardziej) w poetyce Edwarda Nożycorękiego Danny Elfmana. Innym razem nabierają, głębokiego mrocznego tonu.

Najlepiej wypada to z głównymi tematami, których trochę na wzór partytur Johna Williamsa jest kilka. Na pierwszy plan wychodzi wspaniały, bajkowy temat miłosny na pełną orkiestrę, który jest również zaaranżowany przez autora słów Johna Bettisa na quasi-piosenkę My True Love’s Eyes. Od razu wyjaśnijmy, że nie są to piosenki z prawdziwego zdarzenia jak w disney’owskich produkcjach, lecz wplecione w score partie śpiewane, które dodają mu nostalgicznego oraz wzruszającego charakteru i są prawdziwym strzałem w dziesiątkę.

Rewelacyjna jest również sugestywna muzyka dotycząca mitycznych jednorożców, symboli niewinności i czystości (The Unicorns). Szeroka orkiestra wraz z chórem jest wspierana sugestywną elektroniką, która przypomina Pamięć absolutną a absolutne szczyty geniuszu osiąga twórca w ostatniej minucie w/w utworu, gdy motyw zwierząt jest kontrapunktowany dysonansami na instrumenty dęte, które nadają muzyce napięcia i wrażenia obcowania z czymś nie z tej ziemi. W tym arcydziele kompozycyjnym Goldsmith przez prawie osiem minut „zalewa” nas bezustannymi sekwencjami na chór, londyńską orkiestrę National Philharmonic i elektronikę, a wszystko w pięknym, tonalnym brzmieniu. Użycie syntezatorów i przeróżnego ich brzmienia każe chylić czoło przed ogromną pracą jaką włożył w Legendę Jerry Goldsmith (ponoć pracował nad elektroniką „tylko” kilka tygodni). Dla postaci sług ciemności-goblinów wykreował lekko psychodeliczne syntezatorowe frazy, które dla niezbyt wprawionego z muzyką Goldsmitha słuchacza mogą wydać się strasznie infantylne i wręcz irytujące, ale jednego nie można im odmówić: oryginalności. A to ona jest niezmiernie ważna w budowaniu fantastycznego świata, również w kwestii muzycznej aury. Bardzo ciekawe są efekty elektroniczne w The Freeze, połączone z chórem stylizowanym na Carmina Burana, przypominając podmuchy wichru.

Co znajdziemy jeszcze w tych „kłopotach bogactwa” jakie oferuje Legenda? Klimatyczne Main Title z „świergoczącymi”, przestrzennymi i miękkimi synthami oraz instrumentami drewnianymi, budującymi mistyczną aurę zwiastuje, że będziemy mieć do czynienia z dziełem niezwykłym. Z większości utworów wyziera romantyzm tak charakterystyczny dla rosyjskich, klasycznych mistrzów, którzy silnie zawsze inspirują Goldsmitha w jego twórczości do kina przygody i fantastyki. Bardziej ilustracyjne utwory ze środka albumu są pełne różnego rodzaju skocznych, radosnych scherz, które czasem zawierają śladowe ilości slap-sticku (za czym osobiście niezbyt przepadam). Co jednak trzeba przyznać, są one bardzo dobrze zaaranżowane a częste zmiany rytmiki i tempa melodii z instrumentu na instrument bądź z chóru na liryczną orkiestrę itp. nie pozwalają nudzić. Jest również piękny, budujący motyw wyśpiewany emocjonalnie najpierw w Bumps & Hollow, który dyskretnie pojawia się wiele razy w późniejszej fazie płyty. Postać mądrego elfa Gumpa (nie mylić z Forrestem…) charakteryzowana jest przez skrzypce i w króciutkim, lecz niesamowicie energetycznym Farie Dance możemy się rozkoszować Jerry Goldsmithem, który wpada dosłownie w furię – tak intensywna jest ta ścieżka na orkiestrę i skrzypce.

Swoje „pięć minut” posiada również demoniczny Władca Ciemności (w monstrualnej charakteryzacji komediant z „bezczelną twarzą”: Tim Curry), z którym bohaterowie muszą się zmierzyć by przywrócić światu światło. Najpierw The Dress Waltz w rewelacyjnej krzyżówce Straussa, trochę szalonego śpiewania chóralnego z Omenu i gwałtownego użycia „dęciaków”, bardzo przypominających Obywatela Kane’a Herrmanna – uczta dla uszu. Jednak utworem, który dostarcza największych emocji jest Darkness Fails, w którym dochodzi do ekscytującego pojedynku pomiędzy 6-nutową, dramatyczną frazą na min. trąby dla w/w demona a heroicznym motywem dla Jacka granego przez młodziutkiego wtedy Toma Cruise’a oraz tematem jednorożców. Chociaż to ilustracja do (w założeniu) filmu fantasy dla młodzieży, muzyka jest bardzo dramatyczna oraz emocjonalna i naprawdę niewiele sekwencji choćby z trylogii Shore’a jest w stanie się z nią równać. Jedyna ilustracja jaka przychodzi mi na myśl w związku z tym utworem to zapierający dech End of a Dream z Total Recall. Score perfekcyjnie zamyka 12-ście finałowych minut, pełnych magii, wzruszenia i powtórek głównych tematów.

Klimat bajkowości i fantazji jest wszechobecny w Legendzie. Owa magiczna muzyka jest niekwestionowanym szlagierem wśród największych arcydzieł Jerry Goldsmitha, być może jego największym. Szalenie intrygujące jest to, jak wiele w tej muzyce jest słyszalne pod kątem kilka lat późniejszych kompozycji Danny Elfmana i Jamesa Hornera. Również intrygujące są wpływy (ale najprawdopodobniej to tylko przypadkowość) Johna Williamsa, czego nie da się nie zauważyć w kilkunastu sekwencjach, pod uwagę biorąc ich konstrukcję melodyczną. Jest to niewątpliwie rywal The Lord of the Rings i Willowa do miana najwybitniejszej muzyki w dziedzinie filmu fantasy i kto wie czy obie te ilustracje muzyczne nie przewyższający. Jest to również jeden z najbardziej złożonych przykładów wykorzystania elektronicznego akompaniamentu, który ma wspierać orkiestrowe brzmienie a nie odwrotnie, o czym niestety zapomina gros dzisiejszych twórców muzyki filmowej. Małym minusikiem jest króciutki Sing the Wee, który bardziej pasowałby do soundtracku z Home Alone i chociaż posiada swój urok to brzmi…dziwnie . Niestety, Jerry Goldsmith został okrutnie potraktowany przez los i w wersji amerykańskiej filmu, na wniosek, przepraszam za słownictwo, przygłupiego szefa Universal Pictures Sidneya Sheinberga jego oryginalna kompozycja została usunięta i zastąpiona kompozycjami Tangerine Dream. Szefowie po prostu potrzebowali muzyki, która szybciej trafi do nastoletnich amerkańskich odbiorców – niestety los spłatał im figla, gdyż Legenda okazała się klapą i dopiero dziś, min. dostępna na DVD w wersji reżyserskiej, z pełną partyturą Goldsmitha, słusznie „domaga” się swojego poczesnego miejsca pośród najwybitniejszych utworów fantasy. Skrytykować należy również reżysera Ridley’a Scotta, który wielkim reżyserem jest, ale nie ma kompletnie muzycznej wrażliwości, co dowiódł w innych swoich projektach (godnym uwagi jest jego krytyka przez autora książeczki dołączonej do wydania…). Tym bardziej należy chylić czoła przed Jerry Goldsmithem i jego niezwykłą partyturą, która doczekała się na szczęście rozszerzonego wydania przez Silva Screen. Wytwórnia wznowiła 10 lat później wydanie i wypuściła na rynek dokładnie identyczną muzykę, zmieniając jedynie okładkę. Magiczne arcydzieło, zapomniane trochę pośród wielości i wielkości innych przedsięwzięć Jerry Goldsmitha.

Najnowsze recenzje

Komentarze