Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Williams

Indiana Jones and the Dial of Destiny (Indiana Jones i Artefakt Przeznaczenia)

(2023)
4,4
Oceń tytuł:
Wojtek Wieczorek | 03-08-2023 r.

Fani Indiany Jonesa nie mieli łatwego życia. Najpierw przez prawie dwadzieścia lat czekali na czwartą część przygód słynnego archeologa, która w dniach premiery została uznana za rozczarowanie porównywalne z prequelami Gwiezdnych Wojen – filmowi zarzucano niepasujący do świata przedstawionego artefakt, krytykowano też sceny akcji oparte na efektach specjalnych, które według zapowiedzi miały być używane w minimalnych ilościach. Po kolejnych czterech latach Disney kupił Lucasfilm, tak więc szybko powrócił temat piątej części serii, co było o tyle trudniejsze w realizacji, że główna gwiazda filmów – Harrison Ford – miał wtedy już siedemdziesiąt lat. Kiedy w końcu oficjalnie potwierdzono powstanie filmu i jego datę premiery na 2019 rok, kłopoty produkcyjne tak naprawdę dopiero się zaczęły. Steven Spielberg, który reżyserował wszystkie dotychczasowe części, i był przypisany również i do tej, stwierdził na etapie pre-produkcji, że widowisko powinien nakręcić młodszy reżyser, ktoś ze świeższą perspektywą. Lucasfilm wybrał Jamesa Mangolda, który miał dla firmy nakręcić również solowy film o przygodach Boby Fetta, jednak projekt został odstawiony na półkę po porażce spin-offu o młodym Hanie Solo. Kolejne opóźnienia zostały spowodowane przez kontuzje dobiegającego osiemdziesiątki Forda, pandemię, oraz liczne dokrętki, w tym filmowanie nowego zakończenia (o którym miałem okazję słyszeć z pierwszego rzędu La Scali od stojącego dwa metry ode mnie Johna Williamsa, i któremu parę tygodni później na twitterze kategorycznie zaprzeczał Mangold). W końcu, cztery lata po pierwotnie przewidywanej dacie premiery, piętnaście lat po czwartej i czterdzieści dwa po pierwszej części, film wszedł do kin.

Niestety, kosztująca trzysta milionów dolarów produkcja radzi sobie w kinach fatalnie. Czy zasłużenie? Najbardziej mainstreamowym projekt reżysera do tej pory był Logan, który mógł dawać przedsmak historii, z jaką będziemy mieć tu do czynienia – starzejącego się bohatera wyruszającego na ostatnią wielką przygodę. Ten mocno westernowy motyw sam w sobie nie jest niczym złym, jednak w połączeniu z kompletnym zmarnowaniem potencjału starych bohaterów, jakiego dokonał parę lat wcześniej Lucasfilm w Gwiezdnych Wojnach, raczej nie zachęcał fanów do wyjścia do kin. Trzeba też przyznać, że ich grono musiało mocno uszczupleć na przestrzeni lat – wielu straciło zainteresowanie po Królestwie Kryształowej Czaszki, a jako, że w przeciwieństwie do Gwiezdnych Wojen, od tego czasu marka nie wydawała żadnych nowych książek, gier, komiksów czy seriali, nie zbudowano pokolenia nowych widzów. Wielu z nich po trylogii sequeli ma też pewnie alergię na oglądanie bohaterów swojego dzieciństwa jako zgorzkniałych i dość bezradnych starców, którzy po świetnym starcie marnują resztę życia i wciąż patrzą wstecz na swoje błędy. Do tego motyw ten kiksuje z postacią Indiany, który nawet w poprzedniej części był pełen wigoru, zaradności i wieńczył przygodę happy endem. Kolejnym marketingowym gwoździem do trumny były przecieki i spekulacje dotyczące roli Phoebe Waller Bridge, która rzekomo miała być następczynią Indiany, powtarzając dynamikę Rey i w zasadzie każdej postaci z oryginalnej trylogii Star  Wars. Trudno zatem powiedzieć dla kogo był robiony ten film, bo na pewno nie jest to coś, co chcieliby obejrzeć czterdziestoparoletni mężczyźni, stanowiącej większość fanbase’u Indiany, młodszych natomiast widzów i potencjalnych fanów Waller Bridge nieszczególnie interesuje postać słynnego archeologa.

Mimo widocznego w filmie chaosu produkcyjnego (odczuwalnego zwłaszcza w dziwacznie zmontowanym zakończeniu i niespójności postaci Heleny), widowisko ogląda się całkiem znośnie. Sama intryga fabularna jest interesująca, a Mads Mikkelsen bardzo dobrze sprawdza się w roli antagonisty. Abstrahując jednak od problemów fabularnych i montażowych, filmowi zdecydowanie brakuje maestrii warsztatowej Spielberga, u którego zwykła scena rozmowy w barze między Muttem a Indy’m jest wizualnie ciekawsza niż większość scen akcji Mangolda. Nie pomagają też odczuwalne w scenie pościgu w Tangerze dłużyzny, ani przerażająca gumowo-cyfrowa twarz Forda w prologu,  aczkowielk miło było znów zobaczyć Indianę w pełni formy – tym bardziej w kontraście do pierwszego aktu filmu, w którym bohater Forda przypomina raczej przestraszonego emeryta niż starego kowboja, i który można by z powodzeniem zilustrować refrenem piosenki Boba Dylana Ballad of a Thin Man. Jednak pomimo, że po raz kolejny, tak jak w sequlach SW stworzona przez Lucasa postać kończy w gorszym miejscu niż w poprzednich filmach, miło jednak zobaczyć jak chociaż jeden z wielkich bohaterów kina lat 80-tych nie umiera na daremno jako zgorzkniały starzec.

Harrisonowi Fordowi w swoim ostatnim występie w roli doktora Jonesa towarzyszą jak zawsze bicz, fedora, charakterystyczna skórzana kurtka, oraz nieśmiertelny temat Johna Williamsa, który również powrócił na potrzeby ostatniej wielkiej przygody. Sam Spielberg mówił ostatnio, że postać Indiany nie mogłaby istnieć bez Lucasa, Forda i Williamsa, i faktycznie, można by się pokusić o stwierdzenie, że jego motywy są dla postaci w warstwie dźwiękowej tym, czym fedora i bicz w wizualnej. Jakie artefakty przywiózł stary mistrz z tej wyprawy?

Pierwszym film z serii nawiązywał do Golden Age’u, podobnym  tropem (z mocnym przymrużeniem oka) poszła też muzyka. W pierwszym scorze z serii odnajdziemy echa Korngolda i Newmana, ale też i nutkę Herrmanna. Najnowszy film również nawiązuje do tradycji dawnego kina, ale w nieco inny sposób. Tym razem odnajdziemy je nie w melodiach czy harmonii, a samym podejściu do tematyki. Mimo niezaprzeczalnych umiejętności, Herrmann słynął z niechęci do leitmotywiki, a radiowe zaplecze przyzwyczaiło go do skupiania się na krótkich motywach i szybkich przejściach między nastrojami. Większość tematów w DoD opiera się na podobnym pojdeściu, pomijając temat Heleny.

Te  odmienne podejścia do melodyki uświadczymy już w pierwszych utworach albumu, gdzie zgrupowana jest większość materiału tematycznego. Najbardziej rozbudowanym i charakterystycznym tematem jest Helena’s theme, tchnący klasycznymi melodiami Korngolda i Steinera, zaranżowane w stylu starego Hollywoodu. Postać Heleny wywoływała internetowe dyskusje jeszcze na długo przed premierą filmu, pojawiało się też wiele głosów o tym, że jest ona szykowana na następczynię doktora Jonesa i przejmie po nim serię. W aranżacji koncertowej natomiast jej temat budzi raczej skojarzenia z klasycznymi tematami miłosnymi czy femme fatale z lat 40-tych, a tego, że nie będzie pasował do postaci, miał się obawiać nawet sam James Mangold. Trudno powiedzieć, z myślą o której wersji filmu aranżacja była pisana, bowiem liczne zmiany scenariuszowe są widoczne w gotowym projekcie, a sama Helena ma w sobie i cechy femme fatale, i cynicznej paserki, i chętnej na przygody i kontynuowanie rodzinnej tradycji dziewczyny. Możliwe też, że Williams daną aranżację pisał po prostu dla siebie, jak to często ma w zwyczaju trochę na wyrost, w hołdzie staremu kinu i zachowując stylistyczną ciągłość serii, dodatkowo cytując też fragment romantycznego motywu Marion. Sam temat jednak zawiera sporo elementów ekstrapolowanych z tematu Indiany, co słychać zwłaszcza w action scorze, gdzie Williams często używa punktowanego rytmu, dodatkowo podkreślając podobieństwa. W samym filmie melodia przechodzi pełno różnorodnych aranżacji i świetnie kontrapunktuje zarówno sceny akcji, jak i nieco bardziej subtelne zagrywki Heleny, i w zasadzie to ona tutaj dominuje action-score.

Reszta ważniejszych tematów pojawia się w Prologue to Indiana Jones and the Dial of Destiny – trudno jest je przypisać wszystkie do poszczególnych postaci i przedmiotów, ponieważ Williams często używa ich wymiennie, a niektórym grupom przypisuje ich nawet kilka, na przykład prowadzonym przez Doktora Vollera Nazistom. Ponure harmonie niskich blach ilustrowały w większości sceny dziejące się w prologu, w drugiej części  filmu  pojawia się natomiast prosta, ale dramatyczna progresja oparta o rytm punktowany. Ponadto samemu  Vollerowi często towarzyszy krótki chromatyczny przebieg, stanowiący kolejną wariację środka, który Williams często  wykorzystywał w ostatnich latach (np. dla rycerzy Ren w TroS), zaczynając od Więźnia Azkabanu. Wszystkie te tematy znajdziemu w prologu filmu, a licząc cytaty z poprzednich części,  w całym widowisku  odnajdziemy aż pięć tematów dla Nazistów. Po raz kolejny zaskakujące jest, jak wiele dramaturgii kompozytor jest w stanie wykrzesać z tak prostych motywów.

W otwierającej album suicie odnajdziemy również tematy powiązane z Archimedesem, natomiast temat samego artefaktu zostaje wprowadzony w Germany, 1944. Pierwszy lejtmotyw to nieco tajemnicza, a w swoim rozwinięciu nobliwa melodia, przez instrumentarium i skalę nasuwająca nieco bardziej odległe czasowo i przestrzennie skojarzenia. Drugi natomiast to drobne ostinato na sekundy, przepominająca motywy z TRoS lub Harry’ego Pottera, zwłaszcza te Komnaty Tajemnic. To ostatnie skojarzenie jest tym mocniejsze, że po raz kolejny Williamsowi pomagał William Ross. Trudno  powiedzieć co dokładnie jest tutaj jego zasługą, ale biorąc pod uwagę liczne przemontowywania filmu i cytaty z poprzednich części w pierwszych dwudziestu minutach, jest możliwe, że przearanżowywanie starych tematów i nowej muzyki, by dopasować je do nowego montażu, to jego dzieło.

Jeśli w istocie tak było, to praktycznie cały prolog filmu to jego zasługa, sekwencja oferuje bowiem rajd po najlepszych utworach akcji oryginalnej trylogii, spajanymi w całość nowymi motywami. W połączeniu z odmłodzonym Harrisonem Fordem, muzyka dobrze się sprawdza jako nostalgiczny powrót do Indiany z czasów jego świetności, a słynny motyw przewodni wybrzmiewa tu chyba najdonośniej z całego filmu. Większość muzyki z tych scen została jednak niewydana, podobnie jak całkiem ciekawy fragment oparty of fortepian i perkusję, ilustrujący scenę pościgu  podczas parady.

Mimo to, na płycie action score’u nie brakuje, i to w większości opartego o nowy materiał tematyczny — przede wszystkim o temat Heleny, który zdecydowanie dominuje nad lejtmotywem Jonesa. Wprawdzie Williamsowi zdarza się powtarzać trochę rozwiązań wypracowanych w stajniach latach kariery – np. Tuk Tuk in Tangiers wykorzystuje rajdy smyczków z ksylofonami, które pojawiały się w wielu miejscach nowej trylogii Gwiezdnych Wojen, a poprzedzające ją Auction at Hotel L’Atlantique powtarza scherzo z Tin Tina (któremu swoją drogą fakturowo piąty Indiana Jones jest dużo bliższy, niż innym filmom z serii), to nie brakuje tu świeżych rozwiązań. Pod względem orkiestracji, jednym z ciekawszych utworów płyty jest Water Ballet. Czegóż tutaj nie uświadczymy? Krótki, żartobliwy cytat ze Szczęk, tajemnicze brzmienia harfy i fortepianu, glissanda smyczków, które później wiją się w połączeniu z organami, Hornerowskie zestawienia kowadła i dętych drewnianych rodem z Aliens i aleatoryczne trajkotanie perkusji. Utwór ten prawdopodobnie brzmi jak to, czego Spielberg pierwotnie spodziewał się usłyszeć w Szczękach, zanim Williams przedstawił mu słynne dwie nuty dla rekina.

Najciekawiej jednak wypada finał filmu. O ile Airport to świetnie brzmiący, ale bardziej klasyczny dla późnego okresu twórczości Williamsa action score oparty o nerwowe smyczki, rytmiczne trąbki i żonglerkę tematami – przede wszystkim Heleny  i antagonistów – o tyle w The Battle of Syracuse maestro znów zaskakuje, tworząc prawdopodobnie jedną z oryginalniej zilustrowanych przez siebie scen akcji w ostatnich latach. Do militarystycznych brzmień perkusji i cymbałów dołączają stopniowo kolejne blachy grające głównie kwintowo-kwartowe harmonie, zestawiając tematy Nazistów z muzyką akcji nawiązującą do kina sandałowego Golden Age’u. Swoją drogą, jest to najbliższa namiastka potencjalnego brzmienia Williamsa do eposu historycznego.

W kontekście całej serii, Dial of Destiny wypada  najmroczniej, nawet w porównaniu z tajemniczym Królestwem Kryształowej Czaszki, które jednak było w dużej mierze równoważone przez liczne wstawki tematu Indiany i pełnego młodzieńczego entuzjazmu scherzo dla Mutta. Sam film jednak nawet pod względem wizualnym jawi się bardziej ponuro od poprzednich części, nie wspominając o tematyce herosa mierzącego się ze starością i swoimi porażkami. Ponadto sam archeolog więcej czasu spędza na rozwiązywaniu zagadek niż czynnej akcji, dlatego underscore na płycie skupia się na tworzeniu atmosfery, ponownie budząc skojarzenia z Tintinem (zwłaszcza przez użycie fortepianu i dętych drewnianych). Nie brakuje to jednak balansujących całość bardziej komicznych, często dość mickey-mousingowych wstawek, ilustrujących szwindle Heleny.

Soundtrack radzi sobie w filmie bardzo efektywnie, a nieco ponad godzina na płycie  wydaje się dla niego optymalnym czasem trwania, prezentującym głównie nowy materiał. Nieco bezbarwnie wypada samo zakończenie filmu, ale biorąc pod uwagę jego  ekranową nijakość, trudno  było oczekiwać podniosłych fanfar z poprzednich części. Samą płytę kończy natomiast Raiders March w tradycyjnej aranżacji, oraz temat Heleny zaaranżowany na skrzypce Anne Sophie Mutter – na pewno docenią ją słuchacze, którym jeszcze nie przejadła jej intensywna współpraca z Williamsem w ostatnich latach.  Po raz kolejny rozczarować się mogą  osoby oczekujące rozbudowanych tematów i podniosłych fanfar z poprzednich części – we współczesnym kinie  i obecnym stylu Williamsa, który bardzo  przebudował swój język harmoniczny i orkiestracyjny, raczej rzadko znajduje się dla nich miejsce. Poza tematem Heleny i Archimedesa, większość motywów to dosłownie paronutowe (albo taktowe, w najlepszym wypadku) frazy,  które jednak są w stanie powiedzieć wcale niemniej, niż  bardziej rozbudowane tematy z lat  80-tych.

John Williams zapowiadał niedawno, że skupi się teraz bardziej  na dyrygowaniu i  pisaniu na hale koncertowe, więc Indiana Jones i Artefakt Przeznaczenia będzie jego ostatnią pracą napisaną na potrzeby kina. Co prawda potem się z tego zdania delikatnie wycofywał, mówiąc, że Steven Spielberg ma zbyt wiele ciekawych pomysłów na przyszłość, by mu odmówić, jednak z racji wieku maestro jest możliwe, że jednak pierwsze stwierdzenie było bardziej rzeczywiste. Jeśli tak, to Artefakt Przeznaczenia stanowi może nie doskonałe (głównie z powodu problemów samego filmu), ale godne pożegnanie zarówno z serią, jak i z kinem. Zarazem stanowi drugą po Gwiezdnych Wojnach serię, nad którą kompozytor pracował czterdzieści dwa lata(!), co jest ewenementem na skalę historyczną (nawet wagnerowski cykl Pierścienia zajął jego twórcy mniej dekad). Sama współpraca z Lucasfilmem trwała czterdzieści sześć lat, a ze  Spielbergiem –  ponad pięćdziesiąt. I mimo, że Amerykanin nie odwiesza jeszcze batuty, w tej sytuacji kilka pokoleń słuchaczy, kinomaniaków i muzyków wychowanych i zainspirowanych melodiami Johna Williamsa  mogą  tylko podziękować staremu mistrzowi za dekady cudownej muzycznej przygody. Dziękujemy, Maestro!

Najnowsze recenzje

Komentarze