Fani Indiany Jonesa nie mieli łatwego życia. Najpierw przez prawie dwadzieścia lat czekali na czwartą część przygód słynnego archeologa, która w dniach premiery została uznana za rozczarowanie porównywalne z prequelami Gwiezdnych Wojen – filmowi zarzucano niepasujący do świata przedstawionego artefakt, krytykowano też sceny akcji oparte na efektach specjalnych, które według zapowiedzi miały być używane w minimalnych ilościach. Po kolejnych czterech latach Disney kupił Lucasfilm, tak więc szybko powrócił temat piątej części serii, co było o tyle trudniejsze w realizacji, że główna gwiazda filmów – Harrison Ford – miał wtedy już siedemdziesiąt lat. Kiedy w końcu oficjalnie potwierdzono powstanie filmu i jego datę premiery na 2019 rok, kłopoty produkcyjne tak naprawdę dopiero się zaczęły. Steven Spielberg, który reżyserował wszystkie dotychczasowe części, i był przypisany również i do tej, stwierdził na etapie pre-produkcji, że widowisko powinien nakręcić młodszy reżyser, ktoś ze świeższą perspektywą. Lucasfilm wybrał Jamesa Mangolda, który miał dla firmy nakręcić również solowy film o przygodach Boby Fetta, jednak projekt został odstawiony na półkę po porażce spin-offu o młodym Hanie Solo. Kolejne opóźnienia zostały spowodowane przez kontuzje dobiegającego osiemdziesiątki Forda, pandemię, oraz liczne dokrętki, w tym filmowanie nowego zakończenia (o którym miałem okazję słyszeć z pierwszego rzędu La Scali od stojącego dwa metry ode mnie Johna Williamsa, i któremu parę tygodni później na twitterze kategorycznie zaprzeczał Mangold). W końcu, cztery lata po pierwotnie przewidywanej dacie premiery, piętnaście lat po czwartej i czterdzieści dwa po pierwszej części, film wszedł do kin.
Niestety, kosztująca trzysta milionów dolarów produkcja radzi sobie w kinach fatalnie. Czy zasłużenie? Najbardziej mainstreamowym projekt reżysera do tej pory był Logan, który mógł dawać przedsmak historii, z jaką będziemy mieć tu do czynienia – starzejącego się bohatera wyruszającego na ostatnią wielką przygodę. Ten mocno westernowy motyw sam w sobie nie jest niczym złym, jednak w połączeniu z kompletnym zmarnowaniem potencjału starych bohaterów, jakiego dokonał parę lat wcześniej Lucasfilm w Gwiezdnych Wojnach, raczej nie zachęcał fanów do wyjścia do kin. Trzeba też przyznać, że ich grono musiało mocno uszczupleć na przestrzeni lat – wielu straciło zainteresowanie po Królestwie Kryształowej Czaszki, a jako, że w przeciwieństwie do Gwiezdnych Wojen, od tego czasu marka nie wydawała żadnych nowych książek, gier, komiksów czy seriali, nie zbudowano pokolenia nowych widzów. Wielu z nich po trylogii sequeli ma też pewnie alergię na oglądanie bohaterów swojego dzieciństwa jako zgorzkniałych i dość bezradnych starców, którzy po świetnym starcie marnują resztę życia i wciąż patrzą wstecz na swoje błędy. Do tego motyw ten kiksuje z postacią Indiany, który nawet w poprzedniej części był pełen wigoru, zaradności i wieńczył przygodę happy endem. Kolejnym marketingowym gwoździem do trumny były przecieki i spekulacje dotyczące roli Phoebe Waller Bridge, która rzekomo miała być następczynią Indiany, powtarzając dynamikę Rey i w zasadzie każdej postaci z oryginalnej trylogii Star Wars. Trudno zatem powiedzieć dla kogo był robiony ten film, bo na pewno nie jest to coś, co chcieliby obejrzeć czterdziestoparoletni mężczyźni, stanowiącej większość fanbase’u Indiany, młodszych natomiast widzów i potencjalnych fanów Waller Bridge nieszczególnie interesuje postać słynnego archeologa.
Mimo widocznego w filmie chaosu produkcyjnego (odczuwalnego zwłaszcza w dziwacznie zmontowanym zakończeniu i niespójności postaci Heleny), widowisko ogląda się całkiem znośnie. Sama intryga fabularna jest interesująca, a Mads Mikkelsen bardzo dobrze sprawdza się w roli antagonisty. Abstrahując jednak od problemów fabularnych i montażowych, filmowi zdecydowanie brakuje maestrii warsztatowej Spielberga, u którego zwykła scena rozmowy w barze między Muttem a Indy’m jest wizualnie ciekawsza niż większość scen akcji Mangolda. Nie pomagają też odczuwalne w scenie pościgu w Tangerze dłużyzny, ani przerażająca gumowo-cyfrowa twarz Forda w prologu, aczkowielk miło było znów zobaczyć Indianę w pełni formy – tym bardziej w kontraście do pierwszego aktu filmu, w którym bohater Forda przypomina raczej przestraszonego emeryta niż starego kowboja, i który można by z powodzeniem zilustrować refrenem piosenki Boba Dylana Ballad of a Thin Man. Jednak pomimo, że po raz kolejny, tak jak w sequlach SW stworzona przez Lucasa postać kończy w gorszym miejscu niż w poprzednich filmach, miło jednak zobaczyć jak chociaż jeden z wielkich bohaterów kina lat 80-tych nie umiera na daremno jako zgorzkniały starzec.
Harrisonowi Fordowi w swoim ostatnim występie w roli doktora Jonesa towarzyszą jak zawsze bicz, fedora, charakterystyczna skórzana kurtka, oraz nieśmiertelny temat Johna Williamsa, który również powrócił na potrzeby ostatniej wielkiej przygody. Sam Spielberg mówił ostatnio, że postać Indiany nie mogłaby istnieć bez Lucasa, Forda i Williamsa, i faktycznie, można by się pokusić o stwierdzenie, że jego motywy są dla postaci w warstwie dźwiękowej tym, czym fedora i bicz w wizualnej. Jakie artefakty przywiózł stary mistrz z tej wyprawy?