Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Powell

Green Zone

(2010)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 01-09-2010 r.

Brytyjski „okularnik”, skromny John Powell, jest obecnie w Hollywood osobą równie rozchwytywaną co Alexandre Desplat. Obok bardzo popularnej wśród miłośników muzyki filmowej ścieżki do Jak wytresować smoka? z początku 2010 roku, dwóch innych obrazów w kategorii sensacji (Knight & Day, Fair Game), Powell popełnił również ilustrację do kolejnego filmu swojego rodaka Paula Greengrassa, współczesnego mistrza kina sensacji oraz społecznie zaangażowanego, znanego też z trzęsącej się kamery, mającej pogłębić wrażenie realizmu. Green Zone, bo o nim mowa, to wysokobudżetowe kino polityczne w oparach sensacji, próbujące zmierzyć się z problemem amerykańskiej inwazji na Irak w 2003 roku i słusznością misji. Nowy obraz Greengrassa niestety nie znalazł uznania tak wśród krytyków jak i widzów, czemu w sumie nie ma się co dziwić, ponieważ jak na takiego kalibru twórcę, pozostawia widza emocjonalnie chłodnym i próbującym (chyba trochę za późno i za płytko) obwieścić jakieś wielkie rewelacje o niesławnej Amerykańskiej okupacji i poszukiwaniu środków masowego rażenia. Broni się przynajmniej jako dynamiczne kino akcji, zrealizowane z rozmachem nie mniejszym niż choćby Helikopter w ogniu i głównie w tym nurcie kroczy też napisana przez Powella ilustracja.

Ilustracja to bardzo odmienna od wspomnianego Smoka, właściwie stojąca na przeciwległym biegunie, choć dla fanów kompozytora, znających kompozycje Brytyjczyka do poprzednich obrazów reżysera – dwóch części Bourne’a oraz Lotu 93 – wielkim zaskoczeniem nie będzie. Króluje tu przede wszystkim pulsująca rytmika, ambient, elektronika, natomiast orkiestra wykorzystywana jest jako tło, które głównie wykonuje kilku-nutowe, typowe dla Powella w tym gatunku (dramat/sensacja) motywy, kreujące dramatyczną stronę partytury. Green Zone to głównie bezustanna akcja. Właściwie każdy utwór stylistycznie jest podobny do poprzedniego. Tempo wzrasta i wzrasta, warstwy instrumentalne nakładają się na siebie, zmieniają – pulsująca elektronika, żywe perkusje, smyczki „piłują” na całego (chociaż w żadnym wypadku nie brzmi to tak ‘tanio’ jak niektórzy jego młodsi koledzy), w tle pobrzmiewają powolne 4 czy 5-nutowe motywy „spoważniające” muzykę, mówiące nam, że stajemy przed czymś tajemniczym, jakąś odkrywaną rewelacją, bohater grany przez Matta Damona jest bliższy w swych poszukiwaniach celu. Świetnie to podnosi napięcie i lubię to w muzyce Powella, lecz na tej płycie może być tego cokolwiek za dużo. Generalnie soundtrack to mocno industrialny i modernistyczny.

Green Zone niestety nie może popisać się wielką różnorodnością. Dla wielu słuchaczy cały score będzie zlanym w jedno morzem pulsujących sekwencji akcji i ambientu. Od czasu do czasu możemy usłyszeć jakieś arabskie stylizacje, cichsze, atmosferyczne fragmenty czy też ciekawe, elektroniczne eksperymenty, coś czym Powell na głowę bije dziś niegdysiejszego swojego mistrza – Hansa Zimmera. Muzyka ma charakter napędzający a Powella można tu określić mianem ‘Wielkiego mixera’. Albowiem niewielu kompozytorów tak znakomicie potrafi dziś jak on aranżować swoją muzykę, tak ubogacać w różne warstwy instrumentalne i melodyczne. Wszyscy fani zauważą też pewnie znakomite sekwencje perkusyjne, nie od dzisiaj znak firmowy twórcy. Green Zone bezsprzecznie spodoba się głównie entuzjastom jego stylu. Nie jest to muzyka łatwa w przebrnięciu, co niektórych może odrzucić, rozczarować, czemu się nie zdziwię. Jednakowoż Brytyjczyk popisuje się kunsztem, choć musiałem odbyć z nią kilka seansów, by spokojnie temu się „przysłuchać” – wymaga również skupienia i najlepiej słuchać ją właśnie w spokoju, np. nocą. Sprawą, która pomogłaby w słuchalności byłaby z pewnością jakaś mocniejsza tematyka, której partyturze brakuje, by wynieść ją z poziomu dobrej solidności. Jak wspomniałem wyżej, pojawiają się ukradkiem w tle kilku-nutowe frazy (w tym 4-nutowa fraza dodająca muzyce elementu rozmachu/epiki), ale nie mają one raczej żadnej funkcji, co też nie dziwi biorąc pod uwagę kontekst muzyki w filmie, gdzie ma podnosić napięcie i adrenalinę. Z pewnością takiej ilustracji zażądał Greengrass, jako, że ma ona sporo punktów wspólnych z jego poprzednimi filmami. Obiektywnie trzeba przyznać, że lepiej spisuje się ona w samym filmie, będąc praktycznie jego głównym obok zdjęć motorem napędowym. Jedynym w zasadzie wyróżniającym się momentem jest finałowe Chaos/Email, gdzie zaserwowany zostaje w iście zimmerowskim stylu mocny motyw w a la Crimson Tide czy z innego Gladiatora.

Nowy soundtrack spod ‘pióra’ Johna Powella nie jest niczym odkrywczym, nie zdobędzie na pewno soundtrackowego świata, niektórych może zmęczyć, jednak fani kompozytora odnajdą tu sporo przyjemności, wtopienia się w rozkręcającą, pędzącą, klimatyczną akcję – z pewnością w tej dziedzinie o przynajmniej dwie klasy przewyższa wszystko czym popisać się mogą twórcy ze studia Hansa Zimmera. Trochę problemów ale też i sporo satysfakcji.

Najnowsze recenzje

Komentarze