Duch i Mrok w reżyserii wprawionego hollywoodzkiego rzemieślnika Stephena Hopkinsa, opowiada historię, która wydarzyła się pod koniec XIXw. nad rzeką Tsavo w Kenii. Wówczas to dwa lwy ludojady zabiły kilkudziesięciu robotników pracujących przy budowie mostu, nim w końcu uporał się z nimi inż. John H. Patterson, na kanwie wspomnień którego oparto scenariusz. Hopkins na stanowisku kompozytorskim najchętniej widziałby Alana Silvestri’ego, z którym wcześniej kilkakrotnie pracował. Uległ jednak namowom Michaela Douglasa, który był nie tylko odtwórcą jednej z ról, ale także współproducentem obrazu, i zgodził się, by score skomponował Jerry Goldsmith. Dla filmu balansującego na granicy przygodówki i thrillera, zatrudnienie jednego z największych mistrzów muzyki do kina przygodowego, było wyborem najlepszym z możliwych. Przepiękna, potężna ścieżka dźwiękowa Goldsmitha, jedna z najbardziej imponujących w całej jego długiej karierze, okazała się być jednym z największych atutów tej, jakże udanej przecież, produkcji.
Różnorodność tego dzieła muzycznego jest doprawdy zdumiewająca. Z jednej strony muzyka stylizowana na afrykańską – przede wszystkim fantastyczne śpiewy (czasami wesołe, czasami bardzo ponure) zaś z drugiej – motywy przedstawiające europejskich kolonizatorów, dostojne, wyniosłe, wykonane za pomocą tradycyjnego instrumentarium symfonicznego. Zapewne sugerując się irlandzkim pochodzeniem jednego z bohaterów, kompozytor dokłada do tego jeszcze folkowe elementy zaczerpnięte z tamtego regionu, głównie w postaci optymistycznej przygrywki na flety. Ponadto, jako jeden z najlepiej w Hollywood w latach 80-ych i 90-ych łączących orkiestrę z elektroniką, Goldsmith w paru miejscach koloryzuje jeszcze wszystko delikatnym, ledwie zauważalnym brzmieniem syntezatorów. Wszystkie te style i elementy Amerykanin najczęściej łączy ze sobą, przeplatając je w doprawdy mistrzowski sposób. Najznamienitszym przykładem takiego zabiegu jest otwierający płytę i pojawiający się często w jej trakcie, kapitalny, niezapomniany temat przewodni, w którym występują zarówno radosne, afrykańskie chórki, etniczne bębny, skoczna irlandzka melodia jak i dostojny motyw europejski na waltornie, który to przecież instrument wiąże się z myślistwem i polowaniami.
Oprócz wspomnianego wyżej utworu występuje również prawdziwa plejada tematów pobocznych. Chyba najpiękniejszym z nich jest przeszywający motyw smyczkowy pojawiający się w The Bridge, bardzo szlachetny i smutny, wzbogacony również o etniczne bębny i okrzyki afrykańskiego chóru. I w filmie, i poza nim chwyta on za serce i chyba śmiało można go zaliczyć do najlepszych autorstwa Jerry’ego Goldsmitha. Już w następnym utworze usłyszeć można kolejny temat, melodyjnie trochę nawet podobny do poprzedniego, ale pozbawiony wszelakich etnicznych ozdobników, stanowi swoisty „love theme” odnoszący się do Pattersona i jego żony. W Lions Attack pojawia się kolejny ważny temat: mroczny i złowrogi w brzmieniu, którego główną oś stanowi męski wokal (okrzyki w suahili), wsparty przez grupę instrumentów dętych oraz etniczną perkusję. Najpiękniej prezentuje się w fenomenalnym Remington’s Death, gdzie zaraz po nim wprowadzona jest nobliwa i potężna melodia na instrumenty dęte, ilustrująca w filmie przygotowania do finałowego starcia. Takie utwory jak ten czy Prepare for Battle najlepiej pokazują, że ten cały miks brzmienia europejskiego z afrykańskim, jakie stosuje Goldsmith nie służy tylko temu, by łącznie brzmiało to „fajnie”, ale i stanowi bardzo inteligentne ukazanie różnic kulturowych bohaterów. Orkiestra symfoniczna obrazuje tu targające Pattersona żal i chęć zemsty, zaś równolegle prowadzone elementy etniczne stanowią muzyczny wyraz tych samych emocji, jednakże odczuwanych przez jego czarnoskórego towarzysza.
Oczywiście w recenzji ścieżki Goldsmitha nie można pominąć muzyki akcji, jak na niego przystało i w przypadku tej partytury znakomitej. Wyczucie rytmiki, wykształcone przez lata kariery kompozytora, po prostu zdumiewa. Niewielu jest twórców w Hollywood, którzy potrafili (a dziś jest ich jeszcze mniej) chociaż z odrobiną goldsmithowskiej pasji i melodyjności napisać dramatyczne i emocjonujące tematy akcji. A w The Ghost and the Darkness są one najlepszymi w swojej klasie. Fantastyczne Starling’s Death, czy Final Attack zaskakują nie tylko ciekawymi rozwiązaniami muzycznymi, ale również niezwykłym wyczuciem elegancji. Szaleńcze smyczki, dostojna sekcja dęta i potężna perkusja połączone z dramatycznymi okrzykami chóru robią olbrzymie wrażenie. Zdecydowanie jest to Goldsmith w najwyższej formie.
Całość wypada świetnie zarówno w filmie, jak i na albumie, na którym znalazło się jedynie niespełna 40 minut (ale jakich minut!) score. Dodatkowy kwadrans stanowią nie wykorzystane de facto w obrazie, a inspirowane tradycyjną kenijską muzyką piosenki w wykonaniu grupy Worldbeaters, w dwóch przypadkach z dodatkowym udziałem arabskiego wokalisty. Nie stanowią specjalnej atrakcji i wydają się zupełnie zbędne – każdy pewnie wolałby w ich miejsce jeszcze trochę kompozycji Goldsmitha. Na szczęście w jakimś sensie utrzymują afrykańskiego ducha, który towarzyszy nam od początku albumu, no i zostały umieszczone już po całym score Amerykanina, zatem można je potraktować jako nieistotny bonus, który nie ma wpływu na ocenę całości.
The Ghost and the Darkness to goldsmithowski klasyk napisany tak z sercem, jak i z głową. Chyba żadna inna filmowa kompozycja nawet w połowie tak znakomicie nie oddaje ducha Czarnego Lądu, atmosfery przygody, horroru i dramatu jednocześnie, ani nie oddziałuje z tak niespotykaną siłą na wyobraźnię. Śmiemy twierdzić, że to nie pięknie kadrowana przez operatora Vilmosa Zigmonda sawanna, ale właśnie ścieżka dźwiękowa najdobitniej przekazuje widzowi Ducha i Mroku piękno dzikiej Afryki i rozbudza w nim apetyt na egzotyczne podróże. Jerry Goldsmith nie tylko napisał tu jedną ze swych najlepszych prac ale i swoisty wzorzec muzycznego brzmienia afrykańskiej przygody. Stworzył właściwie arcydzieło gatunku.