Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Danny Elfman

Frankenweenie

(2012)
5,0
Oceń tytuł:
Marek Łach | 03-03-2013 r.

Frankenweenie jest kolejnym smutnym dowodem wypalenia artystycznego na linii Danny Elfman – Tim Burton. Duet, który jeszcze dziesięć lat temu efektownie przełamywał schematy soundtrackowej estetyki, od kilku sezonów staje się synonimem skostniałej, stylistycznej stagnacji. To, co w wykonaniu Elfmana i Burtona niegdyś stanowiło scenę alternatywną na gruncie amerykańskiej muzyki filmowej, dziś ostało się niemal wyłącznie jako produkt z recyklingu, rzemiosło sklejane z wielokrotnie przetworzonych materiałów, wyprane z woli twórczych poszukiwań, przyrządzone bez bożej iskry. W momencie gdy wydawało mi się, iż Dark Shadows nieśmiało wskrzesza zręby dawnej elfmanowskiej kreatywności, kolejny produkt spod szyldu Burtona tę kreatywność ponownie pogrzebał.


Opisywanie prac pokroju Frankenweenie jest dla recenzenta zadaniem dość niewdzięcznym. Kompozycja ta bowiem roztacza ułudę dobrej, efektywnej muzyki gatunkowej, spełniającej wszystkie założenia stawiane przez burtonowską konwencję. Nienaganne prowadzenie filmowej opowieści, sentymentalna liryka, muskularne sekwencje powiązane z ekranowymi potwornościami, postmodernistyczna ironia i dystans – wszystkie te elementy Frankenweenie gładko odhacza, będąc pod tym względem produktem w zasadzie kompletnym. Pozory jednak w tym przypadku mylą, a powyższy osąd weryfikuje rzeczywistość, a dokładniej wcześniejsze dokonania ekscentrycznego duetu, które to dokonania (i ich znakomitość) każą się zastanowić, na ile samodzielnym dziełem jest recenzowana ścieżka. Frankenweenie jest przede wszystkim kompozycją bezpieczną i grzeczną, co samo w sobie jest rozczarowaniem, jeśli wziąć pod uwagę jaką brawurą artystyczną Elfman i Burton wywalczyli sobie miejsca w panteonie współczesnych twórców kina. Że asekuranctwo jest pocałunkiem śmierci dla sztuki każdego rodzaju, nikogo nie trzeba chyba przekonywać…


Przyjrzyjmy się pokrótce, co też Frankenweenie ma do zaoferowania. Na pierwszy ogień idzie liryczny temat przewodni przypisany Sparky’emu, typowo elfmanowska melancholijna melodia, skonstruowana z serii trzynutowych fraz, prowadzona przez klasyczne dla kompozytora instrumentarium (smyczki, lekkie aerofony, chórki, fortepian – z prominentną rolą w The Funeral); utwór to mocno odtwórczy, de facto brzmiący jak odrzut z Big Fish czy Corpse Bride, co potęguje jego mało wypracowana linia melodyczna – ładna, ale wyjątkowo wyzuta z zadziorności charakterystycznej dla Teksańczyka. Jednocześnie temat jest tak niewolniczo osadzony w elfmanowskiej harmonice, że brzmi niczym produkt programu komputerowego, w którego algorytmach zapisano imitację muzycznego języka Elfmana, bądź też jak podróbka tego języka skomponowana do pastiszu kina Burtona.


Mało intrygujący i odkrywczy jest „horrorowy” aspekt opowieści. Re-Animation to porządna robota kompozytorska, ale jako podkład pod sekwencję montażową raczej rozczarowująca konceptualnie (porównanie choćby do analogicznych partii Frankensteina Doyle’a); trawestacja horroru klasy B i gotyckich elementów filmu również nie zaskakuje ujęciem – są organy, są dzwony, czy (całkiem akurat dowcipny) kolosalny motyw dla gigantycznego żółwia, nawiązujący do tradycji monster movies. Wszystko to stanowi naturalne wybory przy konwencji, którą w swoim obrazie operuje Burton, niemniej brak tutaj większej dyskusji z tą konwencją, brak polemiki z nią (jak Big Fish), czy prób redefiniowania jej (jak u Howarda Shore w Ed Wood). Frankenweenie nie wykracza poza stylistyczne ćwiczenie, co w formule pastiszowej prowadzi co najwyżej do bezwiednego kolażu kilku kontrastujących ze sobą stylistyk.

Uczciwie przyznać jednak trzeba, że ta piramida klisz bezbłędnie operuje filmową narracją. Oczywiście spora część materiału nosi znamiona ilustracyjnego tapeciarstwa, ale w kinie Burtona wystarczą nawet pojedyncze sekwencje, by ścieżka dźwiękowa dała o sobie znać. Stąd też nie można na pewno odmówić uroku Game of Death, utworowi który z wigorem podkreśla słodko-gorzki wymiar sceny meczu bejsbolowego i fatalnego wypadku Sparky’ego, czy entuzjastycznym fragmentom Electricity. Kompozytor nadto ze sprawnością wytrawnego rzemieślnika determinuje warstwę tematyczną, tak więc nawet jeśli temat przewodni i motywy poboczne są elfmanowskimi średniakami, to ich wczesne wprowadzenie i konsekwentne użycie pozwalają odbiorcy na szybką ich identyfikację – i tak Frankenweeniego udaje się muzycznie skonkretyzować. Większe zachwyty byłyby oczywiście nieuzasadnione (wymienione wyżej zalety to raczej standard dla fachowca tego pokroju, aniżeli wyróżniające się osiągnięcie), ale jedno nie ulega wątpliwości – gdy zatrudnia się Elfmana, otrzymuje się gwarancję, iż mechanika narracyjna soundtracku funkcjonować będzie jak szwajcarski zegarek.

Frankenweeniego trudno zatem określić złą muzyką – nie ulega wątpliwości, że gdyby nie poprzedzająca go, niemal 30-letnia tradycja muzyki w kinie Burtona, broniłby się znakomicie za sprawą swojej funkcjonalności i zrozumienia potrzeb obrazu. Rzeczywistość jest jednak inna: recenzowana kompozycja jest tylko kolejnym ogniwem w łańcuchu tego samego brzmienia. Z reguły ciężko odpowiedzieć na pytanie, gdzie kończy się wierność swojemu stylowi a gdzie zaczyna artystyczna stagnacja; w przypadku Frankenweeniego jednak fanatyczne przywiązanie do dotychczasowej konwencji skutkuje produktem marketingowo obliczonym i ślepo wierzącym w swoją renomę, w skrócie – asekuranckim wyrobnictwem.

Najnowsze recenzje

Komentarze