Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Patrick Doyle

Frankenstein – Mary Shelley’s

(1994)
4,5
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski, Marek Łach | 15-04-2007 r.

Stało się. W ponurą noc listopadową oczy moje widziały, jak spełniał się cel moich trudów. Z lękiem, który dochodził niemal do śmiertelnego strachu, zebrałem wokół siebie narzędzia życia, by tknąć iskrę żywota w bezduszną masę, leżącą u mych stóp.*

Tak oto, na kartach książki Mary Shelley rodził się potwór, o którym słyszał chyba każdy w naszym kręgu kulturowym, choć dzieła literackiego nie zna prawie nikt. Samą powieść Mary Shelley napisała mając lat zaledwie 19, a miało to miejsce w okresie romantyzmu, gdy w Polsce dominowała tematyka narodowowyzwoleńcza w tak irytujących wszystkich licealistów utworach, jak „Dziady” czy „Kordian”. Na Zachodzie wtenczas, obok dominujących w literaturze motywów tragicznej miłości rodziły się horror i fantastyka. Prekursorami gatunków były takie książki, jak „Legenda Sleepy Hollow” Washingtona Irvinga (to na jej podstawie Tim Burton nakręcił Jeźdźca bez głowy) czy właśnie i może przede wszystkim „Frankenstein”. Sławę potworowi, którego powołała do życia Shelley przyniosły przede wszystkim liczne ekranizacje, z pamiętnymi rolami Borisa Karloffa na czele. Na dobrą sprawę wszystkie znacznie spłycające i zniekształcające literacką wizję autorki.

Przełom nastąpił dopiero w pierwszej połowie lat 90-tych, kiedy to z sukcesem ożywiono dwie legendy kina grozy – Draculę i właśnie Frankensteina. Obu tym powrotom patronował Francis Ford Coppola, w pierwszym przypadku biorąc odpowiedzialność za cały film jako reżyser, w drugim ograniczając się jedynie do roli producenta. Bram Stoker’s Dracula odniósł olbrzymi sukces, wydźwigając Coppolę z grożącego mu bankructwa (sam twórca nie ukrywał zresztą, że kręci ów obraz głównie w celach zarobkowych), przyćmiewając nieco swoją popularnością późniejszy o dwa lata Mary Shelley’s Frankenstein Kennetha Branagha. Także w materii muzycznej oba dzieła wniosły wysoką jakość do gatunku. Zasługa leżała zarówno po stronie reżyserów, jak i kompozytorów: Wojciecha Kilara oraz Patricka Doyle. Talent Polaka i Brytyjczyka miał szansę zaprezentować się w pełni dzięki rozmachowi, epickiej wymowie obu filmów, nawiązujących (zwłaszcza w przypadku obrazu Branagha) do tradycji kina kostiumowego; horror w tejże wersji również znacząco się odmienił, pozbawiony niemal całkowicie właściwego gatunkowi grozy elementu zaskoczenia. Bo czym, prawdę mówiac, było zaskakiwać opowiadając historie znane wszystkim?

W przypadku filmowej ilustracji Polaka wady kompozycji trudno odnaleźć, ponieważ jak to Kilar zawsze miał w zwyczaju, zdołał wyprodukować partyturę wykraczającą poza ramy filmowe, a zatem wybitnie słuchalną. A to przecież horror! Doyle jawi się tutaj nieco inaczej. Problemem jego wydań była niemal zawsze długość i właściwie pozostaje ona tym problemem po dzień dzisiejszy. Brytyjczyk, choć wyróżniający się na tle Hollywoodu, do ilustracji filmowej ma podejście o wiele bardziej schematyczne niż Kilar; jest bardziej wierny montażowi, zdarza mu się do niego ściśle dostosowywać. Dlatego też dotyka go bolączka gatunku związana ze swoistym ograniczeniem przestrzeni. Kilar nigdy właściwie nie przejmował się czasem trwania scen, nigdy nie ulegał obrazowi (którą to uległość słusznie zresztą uważa za najbardziej wstydliwą część profesji kompozytorskiej), toteż brzmi autonomicznie i spójnie. Doyle widzi rolę muzyki w dość standardowy sposób, choć nie można mu odmowić oryginalności interpretacji, czego najlepszym przykładem jest niekonwencjonalny Henry V, nawiasem mówiąc debiut filmowy artysty. Za każdym razem jednak, spotykając się z płytowym wydaniem jego muzyki (i tu nawet ten właśnie Henry V nie jest wyjątkiem), odczuwamy przesyt – charakterystycznemu dla Brytyjczyka mrocznemu underscore poświęca się zbyt wiele czasu albumowego.

Frankenstein znacząco z tego powodu ucierpiał. Rozłam między filmem a płytą prezentuje się nazbyt wyraźnie. Album kaleczy partyturę. Partyturę, która w kontekście obrazu działa fenomenalnie. Wyczucie tematyki, stylu i tempa to ewidentnie główne atuty talentu Doyle’a, a funkcjonalność Mary Shelley’s Frankenstein w filmie do tych właśnie cech się sprowadza. Kompozytor z prawdziwą grację porusza się na pograniczu gotyckiego brzmienia, zgrabnie operując muzyczną grozą i przeplatając ją z okazjonalnymi wstawkami o charakterze romantycznym. Fantastyczny jest (tak w filmie, jak i poza nim) utwór „The Creation”, sztandarowy przykład ilustracji stworzenia monstrum – przesycony grozą, napisany z rozmachem i mocą, dawkowaną przez sekcje dętą i perkusyjną. Wzajemny akompaniament obu tych grup instrumentów i perfekcja jego rozpisania robią olbrzymie wrażenie, z obrazem osiągając perfekcję. Kompozytorską klasę prezentuje też muzyka akcji, aczkolwiek dla wielu słuchaczy, pozbawiona obrazu może być zbyt ciężka w odbiorze. Dominuje tu sekcja dęta, a Doyle sięga w niej po takie techniki, jak choćby stosowane później w Matrixie przez Dona Davisa przeciągłe frazy na instrumenty dęte. Natomiast kompozytor całkowicie rezygnuje z chóru, choć wydawałoby się, że partie chóralne jak ulał pasowałyby do tego typu ilustracji.

Szczęsliwie, płyta nie pogrąża kompozycji. Jest rozczarowaniem, zważywszy na prezentację muzyki Brytyjczyka w filmie, ale wciaż pozostaje albumem o kilku niezwykle mocnych punktach. A najmocniejszy punkt partytury wiąże się z romantycznymi aspektami historii o doktorze Frankensteinie i jego monstrum. To wątek miłości, tragicznie przerwanej przez szukającego zemsty potwora, zobligował kompozytora do uwzględnienia w swej partyturze tematu miłosnego. I to jakiego tematu! Zaintonowany zostaje on już w początkach „There’s An Answer”, gdzie przechodzi następnie w romantyczny walczyk. Później temat miłosny usłyszymy chociażby w spokojnej, nostalgicznej aranżacji w „I Won’t If You Won’t” czy „Please Wait”. Jednak bezsprzecznie najpiękniejszą i najmocniej naładowaną emocjami wersję prezentuje „The Wedding Night”. Każda interpretacja miłosnego tematu prezentuje się doprawdy znakomicie, zapewniając Patrickowi Doyle’owi miejsce w panteonie najlepszych kompozytorów piszących na potrzeby kina kostiumowego (wszystkie ekranizacje Szekspira), wśród żyjących prawdopodobnie na samym szczycie. To twórca mówiący własnym głosem, swoisty gwarant wysokiej jakości; choć zdarzają mu się prace słabsze, jednego można być pewnym: ich słabość nie tkwi w intepretacji. Pod tym względem Doyle niemal zawsze osiąga skuteczność maksymalną. Co powinno cechować każdego kompozytora muzyki filmowej.

PS: Powyższy tekst został złożony z wybranych fragmentów dwóch różnych recenzji, opublikowanych pierwotnie na dwóch różnych portalach. Niejako w analogii do monstrum Frankensteina, które również powstało, zbudowane z wielu różnych kawałków.

*- fragment „Frankensteina” Mary Shelley w przekładzie Henryka Goldmanna.

Najnowsze recenzje

Komentarze