Adaptacji Jane Austen nigdy za wiele! Nawet jeżeli oznacza to powielanie tej samej historii po raz wtóry… W przypadku Emmy będzie to raz szósty, wliczając w to także produkcje telewizyjne. I tak historia młodej dystyngowanej damy Emmy Woodhouse, która zbyt wysoko ceni swoje umiejętności jako swatka,doczekała się kolejnej wersji. W tytułową rolę wcieliła się niezawodna i świetnie do tej roli dopasowana Anya Taylor-Joy, a reżyserią zajęła się Autumn de Wilde, znana amerykańska fotograf muzyków, znana również z wielu teledysków. Z tej współpracy powstał niezwykle przyjemny dla oka film kostiumowy, z dobrymi kreacjami aktorskimi oraz historią, która choć opowiedziana tak wiele razy, nic nie traci na swej sile, wciąż potrafiąc bawić i wzruszać. Zabawa jest w sumie równie dobrym określeniem w kontekście ścieżki dźwiękowej do tego filmu. Ale czy wzruszenie także? To już zdecydowanie inna kwestia.
Zważywszy, że za reżyserię odpowiada osoba, która na co dzień pracuje w świecie muzycznym, można było mieć pewne oczekiwania, jak i obawy co do oprawy dźwiękowej. Chodzi przede wszystkim o potencjalne powierzenie skomponowania ścieżki popularnemu muzykowi, który nie ma nic wspólnego z tym gatunkiem. Choć czasamiw takich przypadkach oczywiście zdarzają się ciekawe wyjątki, to częściej mamy do czynienia z dobrym chwytem marketingowym, który niekoniecznie przekłada się na jakość muzyki. Szczęśliwie jednak Autumn de Wilde doszła do wniosku, że film z tego gatunku potrzebuje muzyki dobrze oddającej klimat epoki. Koniec końców, oprawa muzyczna do Emmy składa się z dwóch głównych elementów. Pierwszym z nich jest muzyka źródłowa, na którą składa się szereg pieśni tradycyjnych (wykonania między innymi znanego folkowego muzyka, Maddy’ego Priora), które trafnie pomagają tworzyć obraz angielskiej wsi okresu regencji. Drugim – oryginalna ścieżka dźwiękowa, za którą odpowiada dwójka brytyjskich kompozytorów, znanych głównie z pracy na rzecz telewizji, Isobell Waller-Bridge i David Schweitzer.
Niektórym nazwisko Waller-Bridge może brzmieć znajomo. Isobell to starsza siostra znanej aktorki i scenarzystki Phoebe Waller-Bridge, której serial Fleabag (Współczesna dziewczyna) zyskał międzynarodową popularność i uznanie krytyków. Za oprawę muzyczną do serialu siostry odpowiedzialna była właśnie Isobell. Autumn de Wilde, będąc wielką fanką Fleabag, zdecydowała, że to właśnie ona skomponuje muzykę do jej filmu. Miała też przy tym bardzo konkretne oczekiwania. Z jednej strony chciała, aby tak jak w Piotrusiu i wilku Sergiusza Profokiewa, każda z postaci miała osobną muzyczną sygnaturę, z drugiej oczekiwała brzmienia, które byłoby zawadiackie, wręcz niegrzeczne, aby lepiej oddać komediowy charakter widowiska. Oglądając film i słuchając wydanego przez Back Lot Music soundtracku szybko możemy dojść do wniosku, że dwójka kompozytorów wywiązała się z powierzonego im zadania. Mamy zatemładne brzmienie klasycznej orkiestry z figlarnymi smyczkami, instrumentami dętymi blaszanymi, fletami, harfą i pianinem. Na instrumenty perkusyjne nie ma miejsca, gdyż brzmiałyby tu zbyt ciężko. Miało być delikatnie, lekko, skocznie i zabawnie – i tak właśnie jest. Czasami muzyka balansuje na granicach pastiszu, tak jak woperowych wstawkach w temacie przypisanym Emmie Woudhouse. Trzeba przyznać, że doskonale pasują one do specyficznego charakteru tytułowej bohaterki. Oprócz głównej bohaterki,każda z pięciu głównych postaci również otrzymało swój osobny muzyczny temat. Zostają one nam zaprezentowane już na samym początku albumu i obrazu. Reszta score’u to już stałe wariacje i zabawy na ich temat.
Jak widać, bardzo często w tej recenzji pada słowo „zabawa”. Cóż, idealnie oddaje ono czym jest ta ścieżka dźwiękowa. Bije z niej pozytywna energia, radość, a nawet swego rodzaju figlarność. Tym samym dobrze uzupełnia ona film, będący skądinąd komedią obyczajową. Choć nie powinno być nic złego w tym, że muzyka do tego gatunku jest radosna i wesoła, znany nam jest zwrot „co za dużo to niezdrowo”. Niestety, Emma od Isobell Waller-Bridge i Davida Schweitzera czasami aż za bardzo skręca w komediowe regiony, balansując już nie tyle na granicy pastiszu, a parodii klasycznej ścieżki dźwiękowej do filmu kostiumowego. Szczególnie jest to odczuwalne w oderwaniu od obrazu – wtedy wiele fragmentów zaczyna razić swą ilustracyjnością. Momentami muzykaswym charakterem zaczyna przypominać bardziej oprawę dźwiękową do klasycznych kreskówek jak Tom & Jerry niż do filmowej adaptacji Jane Austen. W jednym z wywiadów de Wilde opisując proces tworzenia, przyznaje, że z czasem oprawa dźwiękowa zaczynała coraz bardziej przypominać muzykę z dawnych animacji, pozytywek i zegarków z kukułką i że bardzo jej się to spodobało. W obrazie takie podejście może mieć rację bytu, ale zdecydowanie niekorzystnie wpływa to na atrakcyjność samego albumu.
Trwający ponad godzinę soundtrack, przez charakter samej ścieżki, może wydawać się trochę za długi. Co więcej, krótki czas trwania pojedynczych utworów jeszcze bardziej pogłębia poczucie przesytu mickeymousingiem. Tak samo wspomniana inspiracja Profokiewem i tematyczność score’u, zdecydowanie lepiej wypada na papierze niż w praktyce. Tematy wprawdzie istnieją, ale są zbyt krótkie, aby mogły się rozwinąć i utknąć w naszej pamięci. Wprawdzie motyw Emmy ma większy potencjał, ale mówienie o wielce wyrazistym, chwytliwym motywie, byłoby przesadną uprzejmością. Analogicznie niektóre liryczne kawałki brzmią ładnie, ale nic ponadto i raczej nie uronimy przy nich łez smutku czy wzruszenia. Wręcz symptomatycznym jest, że najlepszym utworem na soundtracku jest piosenka Queen Bee. Została ona napisana i wykonana specjalnie na rzecz filmu przez Johnny’ego Flynna, który zresztą wcielił się w postać Pana Knightleya. Przyjemne folkowe brzmienie idealne wpasowuje się w charakter filmu i ładnie zamyka go podczas napisów końcowych.
Ostatnia filmowa adaptacja Emmy z Gwyneth Paltrow z 1996 roku, przyniosła kompozytorce Rachel Portman statuetkę Oscara. Czytając recenzję tej ścieżki kolegi Marka Łacha, łatwo wywnioskować, że nie bardzo zgadzał się on z decyzją Akademii. Prawie 25 lat później mamy kolejną Emmę, kolejną brytyjską kompozytorkę, kolejne bardzo pozytywne opinie o oprawie muzycznej i kolejnego recenzenta FilmMusic.pl, który nie do końca podziela te poglądy. Nie jest to zły album, wszak Isobell Waller-Bridge i David Schweitzer skomponowali taki score, jakiego od nich oczekiwano.Efekt końcowy to taki soundtrack-zabawka. Ładna zabawka, dobrze zrobiona, którą można się wesoło bawić i przy której mile upływa czas. Ale po zakończonej zabawie, bez większych sentymentów odłożymy ją na jej miejsce i nie weźmiemy jej ze sobą do łóżka, jak ukochanego misia przytulankę, którego nawet po latach wciąż będziemy przy sobie trzymać.
Inna recenzja z tej serii: