Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Rachel Portman

Emma

(1996)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 05-04-2008 r.

Pierwszy w historii Oscar w kategorii “Best Score” trafia w ręce kobiety. Wydarzenie po kronikarsku znaczące i aż chciałoby się rzec, że nagroda ta przypadła kompozycji wybitnej, wyróżniającej się na tle – swoją drogą, niezbyt mocnej w roku 1996 – konkurencji. Niestety, rzeczywistość prezentuje się w tym przypadku zgoła inaczej, a zwycięska Emma pióra Rachel Portman to praca przeciętna nie tylko dla gatunku jako całości, ale sztampowa również w kontekście kariery swojej artystycznej matki. W moim przekonaniu – kolejna pomyłka, którą można zapisać na konto niezawodnej Akademii.

Emma nie jest bynajmniej partyturą złą czy nieudaną, co jednak stanowi o jej słabości, to nudząca na dłuższą metę muzyczna i emocjonalna płycizna, jaka niestety tę ścieżkę dźwiękową w każdym właściwie jej momencie charakteryzuje. Z jednej bowiem strony Portman, jako specjalistka od obyczajowo-romantycznej tematyki, z właściwą sobie gracją operuje ładnymi harmoniami i chwytliwymi, łagodnymi melodyjkami, poprawnie wpisującymi się w wygładzoną do granic możliwości rzeczywistość filmu, z drugiej zaś swoją ilustracją ani nie pogłębia, ani nie wzbogaca obrazu. Jako poprawna, aczkolwiek w gruncie rzeczy zbędna muzyczna narracja, Emma sprawdza się jako tako, gdyż odpowiednio operując nastrojem, dobrze podkreśla atmosferę opowieści – jako jednak autorski komentarz, interpretacja filmu, nie funkcjonuje zupełnie, odarta jest bowiem z artystycznych ambicji.

Nie byłoby to oczywiście problematyczne, wszak duża część gatunku stawia na doznania bardziej estetyczne niż intelektualne, gdyby nie jeden szkopuł – otóż muzyka ta jest nudna, pozbawiona niespodzianek, jakiegokolwiek elementu zaskoczenia. Portman jest kompozytorką na tyle dobrze wykształconą, że skromnymi formami muzycznymi operuje tu bez problemów i mimo że jej stylizacje nie są zbyt daleko posunięte, dorze wpasowują się w klimat epoki, niemniej na tym właściwie walory tej partytury się kończą. W zasadzie bowiem, emocje, które autorka oferuje odbiorcy, są w dużej mierze plastikowe, nadmiernie ugrzecznione i napisane od linijki. Portman w swojej karierze grzech ów popełnia dość często, jednak zdarzało jej się nieraz uciec od owej banalizacji treści i wznieść swoje prace na wyższy poziom emocjonalny (vide The Cider House Rules czy nawet Chocolat) – w przypadku Emmy trudno dostrzec choćby próbę urozmaicenia tej warstwy artystycznej. Kompozycja ta jest gładka i śliczniutka niczym odpustowa błyskotka i poza pierwszym wrażeniem estetycznym nie oferuje nic w zamian.

Żeby jednak nie popadać w nadmierny krytycyzm, warto wyliczyć kilka, w większości wspomnianych już, plusów >Emmy. Przede wszystkim, jak to zwykle w przypadku prac Portman, od strony tematycznej ścieżka ta prezentuje się bardzo przyzwoicie. Nie jest to oczywiście poziom Nino Roty czy Johna Barry’ego, niemniej autorka potrafi niczym automat serwować na potrzeby ilustrowanych filmów delikatne, romantyczne tematy, które łatwo zagwizdać po zakończeniu seansu i które każdemu miłośnikowi/miłośniczce tego typu niezobowiązujących, lekkich form muzycznych zapewne się spodobają. Widać to w bardzo ładnym temacie przewodnim, dalekim co prawda od najwyższej półki dokonań kompozytorki, ale w niezłym stylu otwierającym całą płytę i film. Reszta warstwy melodycznej pełni właściwie tylko funkcję ładnego tła (poza może całkiem niezłym The Picnic) i trudno w gruncie rzeczy o szerszą ich analizę, brzmią bowiem jak dziesiątki innych pobocznych temacików pióra Brytyjki. Przystępne – owszem; wartościowe – niekoniecznie.

Nie chcę Emmy skreślać, zwłaszcza że, jak widać po poniższych ocenach, nie jest to kompozycja zła, tylko po prostu przeciętna. Niestety, przeciętność w wykonaniu pani Portman nie jest tą samą przeciętnością, o której mówimy w przypadku słabszych prac Ennio Morricone czy Georgesa Delerue. U Brytyjki brak głębszej refleksji nad filmem, brak emocjonalnego kontaktu z postaciami, brak wreszcie muzycznej wyobraźni, która uczyniłaby Emmę czymś więcej niż anemicznym, pustym landszaftem. Słucha się tego łatwo, tematy można zanucić raz za czas, ale w kategorii ilustracji filmowych jest czymś na kształt tanich pamiątek wciskanych turystom na zakopiańskich Krupówkach czy krakowskim Rynku Głównym. Stąd statuetka Oscara to kiepski żart.

Najnowsze recenzje

Komentarze