Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Craig Armstrong, A.R. Rahman

Elizabeth: The Golden Age (Elizabeth: Złoty wiek)

(2007)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 23-01-2008 r.


Od pełni satysfakcji po znudzenie i lekkie rozczarowanie – takie uczucia targały mną w ciągu kilku tygodni obcowania z tą partyturą. Początkowy entuzjazm powoli opadał, a wizyta w kinie utwierdziła mnie tylko w przekonaniu, że tak świetnie brzmiąca przy pierwszym kontakcie kompozycja jest w istocie pustym opakowaniem, przeciętnym jak sam film Shekhara Kapura, choć mimo swojej artystycznej miałkości nieźle funkcjonującym jako niewymagająca rozrywka. Dziwne i trochę smutne, że tak zdolny twórca jak Armstrong w konwencjonalnych superprodukcjach radzi sobie średnio (zeszłoroczne World Trade Center) i zamiast powiewu świeżości, głębi, serwuje słuchaczom przewidywalne rzemiosło, nawet przy wsparciu nietuzinkowego hinduskiego kolegi A.R. Rahmana. O brak talentu tę dwójkę trudno posądzać, czyżby zatem odgórne wytyczne autorów filmu wzięły górę nad artystyczną niezależnością?

Elizabeth: The Golden Age to kompozycja płytka, i to z którejkolwiek perspektywy na nią nie spojrzeć. Brakuje tu technicznego zaawansowania, narracja jest prosta jak konstrukcja cepa (co na płycie może się sprawdzać, ale w filmie obnaża swój banał), odbiorca nie uświadczy próby głębszej psychologizacji, zaś próby nadania muzyce metafizycznego charakteru (Mary’s Beheading) nie potrafią zaskoczyć, nie niosą ze sobą tej błyskotliwości, co niejedna profesjonalna hollywoodzka partytura historyczna, z Zimmerowskim Gladiatorem czy Królestwem niebieskim na czele. Niemieckiego twórcy nie wspominam tu bez powodu, bowiem Armstrong i Rahman czerpią wiele z jego stylistyki i rozwiązań, czerpią z nieszczególnym efektem, choć na ich obronę trzeba zauważyć, że udaje im się uniknąć anachronicznych zgrzytów pokroju Piratów z Karaibów czy Króla Artura.


Owa inspiracja konwencją Media Ventures przejawia się nie tyle w konkretnych cytatach z prac twórców tego środowiska, Armstrong i Rahman nie są wszak jarmarcznymi imitatorami, lecz jest silnie wyczuwalna w ogólnej konwencji całej partytury. Elżbieta jest napuszona, miejscami nieznośnie patetyczna, efekciarska, a w środku pusta i banalna, niczym usłużni dworzanie z filmu Kapura. Album tych wad nie odsłania, skonstruowano go bowiem całkiem nieźle i brak kontaktu z obrazem umożliwia swobodniejszy odbiór muzyki – niemniej jednak w kinie, choć partytura jest funkcjonalna, ilustracja po prostu nuży, na siłę sugerując wagę i znaczenie ekranowych wydarzeń. Dziwi mnie, gdzie zaginęły subtelności stylu Armstronga, dlaczego dworskie niuanse, wokół których kręci się obraz, muzycznie pozbawione są atmosfery niedopowiedzenia i intymności, dlaczego narracja jest w swoim napuszeniu tak nieznośnie pretensjonalna. Czy doprawdy nie znalazło się miejsce na wysublimowany underscore, słyszalny szczątkowo w świetnym utworze End Puddle/Possible Suitors? Zamiast tego przytłaczające brzmienie ilustracji tylko pogłębia biało-czarną rzeczywistość filmową, zwłaszcza w żenujących scenach hiszpańskich z udziałem Filipa II. Panowie z Remote Control lepiej by tego nie wymyślili.


Gdy przyjrzeć się stronie technicznej partytury – wszak po twórcy Moulin Rouge można wymagać wyrafinowania w tym aspekcie – ponownie napotyka się to samo spłycenie, które stało się udziałem warstwy narracyjnej. Nagranie jest niesamowicie mętne, rozmiary wyraźnie przysłonić mają orkiestracyjne detale i w wielu momentach całość zlewa się w niewyraźną, muzyczną plamę. Nie będzie to zapewne dla fana gatunku nowość, nie od dziś przecież takie tendecje u Zimmera i spółki można zaobserwować, niemniej w dzisiejszych czasach, kiedy wysoka jakość nagrania to standard, bez względu na to, czy kompozytorem jest John Williams czy Marco Beltrami, tego typu rozwiązanie świadczy o braku elementarnego szacunku dla wymagającego odbiorcy, świadczy o ukłonie w stronę popcornowej widowni, oczekującej prostego i niewyszukanego przekazu. W rzeczywistości przysłania ono techniczną miałkość wielu fragmentów tej ścieżki, zwłaszcza napisanej zupełnie bez pomysłu muzyki akcji, co dziwi, bowiem w jej sąsiedztwie Armstrong i Rahman zdołali przemycić kilka spektakularnych utworów, które niewątpliwie poruszą niejednego słuchacza – mówię tu przede wszystkim o pięknym Opening z udziałem skrzypaczki Clio Gould, nastrojowym Horseriding, czy epickim i potężnym Storm. Są to nie tylko perełki płyty, ale i momenty wytchnienia od przeciętności w czasie pobytu w kinie, dlatego też w gruncie rzeczy jako muzyka filmowa Elizabeth spełnia swoje zadania poprawnie.

Jak już wcześniej wspomniałem, w formie albumowej partytura Armstronga i Rahmana sprawdza się o klasę lepiej niż jako narracja obrazu. Całość oparta jest na kilku niezłych tematach z bardzo udanym przewodnim na czele, które kompozytorzy przedstawiają w formie ładnych, estetycznych suit, płyta jest ponadto sprawnie rozplanowana i utrzymuje rozsądną długość (niespełna 50 minut). Jej emocjonalna bezpośredniość i ciągłość czynią z niej przyjemne, muzyczne tło, rozrywkę na przyzwoitym poziomie z kilkoma świetnymi utworami wartymi zapamiętania. Większej wartości partytura ta jednak ze sobą nie niesie, nie wykraczając poza trywialny świat filmu Kapura. Sprawna imitacja, niemniej Zimmer lub Gregson-Williams poradziliby sobie chyba lepiej.

Najnowsze recenzje

Komentarze