Ed Wood, ścieżka unikalna z wielu przyczyn, została przez Howarda Shore zadedykowana wielkiemu Henry’emu Mancini, który w latach 50-tych pracował przy niszowych horrorach wytwórni Universal i który miał pierwotnie – po głośnej kłótni Tima Burtona z jego nadwornym kompozytorem, Dannym Elfmanem – napisać muzykę do filmowej biografii „najgorszego reżysera świata”. Słysząc zawodzenie thereminu nie sposób nie zadać sobie pytania, jak dalej potoczyłaby się kariera Kanadyjczyka (zaangażowanego wstępnie do kolejnego obrazu Burtona, Mars Attacks), gdyby twórcy sukcesu Batmana i Edwarda Nożycorękiego nie zakopali niedługo potem toporu wojennego.
W oparach muzycznego campu i kubańskich bębnów wygrywających rytmy mambo, Shore wprowadza słuchacza w klimat epoki przy pomocy osobliwego, po burtonowsku ekscentrycznego Main Titles. Lata 50-te w interpretacji przyszłego zdobywcy Oscara nie pobrzmiewają niewolniczym autentyzmem; jego Ed Wood jest rzadkim przykładem ścieżki, która wychodząc od pastiszowej formuły, nie zatraca się w niej – a tym rzadszym dlatego, iż za punkt wyjścia odbiera sobie epokę Złotej Ery, choćby w jej najbardziej niszowym ujęciu, epokę która dla wielu współczesnych słuchaczy jest po prostu skansenem. To, co wielu kompozytorom wychodziło sztucznie (np. Thomas Newman i akademicko perfekcyjny, ale trochę bezduszny The Good German), Shore’owi przychodzi z niebywałą łatwością – sam autor zresztą wspominał, że lata 50-te to jeden z jego ulubionych okresów soundtrackowych.
Pod tym względem ścieżka jest lustrzanym odbiciem filmu Burtona, oba bowiem przyglądają się epoce Wooda z nostalgią, miłością i fascynacją. Takimi uwspółcześnionymi muzycznymi spoiwami wszystkich przywoływanych przez Shore’a archaizmów są główny temat liryczny – niezwykle urokliwa melodia, balansująca na granicy poetyckości i groteski (Elysium, This Is the One) – oraz przerysowany z dobrotliwą ironią love theme dla Eda i Kathy. Równoważą one staroświecki komizm pseudo-horrorowych Bride of the Monster czy Lurk Him, dodając kompozycji sporej dozy muzycznej empatii. Jednocześnie takie fragmenty, jak szokujące wejście orkiestry przy słowach Martina Landau „Pull the string!” (track Beware) przypominają, że wygłup to tylko jedno z oblicz filmu Burtona, a gdzieś w tle czai się ukryta, nieokreślona groza, wypływająca z mroków patologicznej egzystencji bohaterów.
I tu dochodzimy do bodaj najciekawszego aspektu całego przedsięwzięcia. Otóż Burton nakręcił film o kręceniu filmu i proces ten widz może obserwowac na bieżąco podczas scen na planie zdjęciowym. Szczególnie znacząca jest tu osoba ekranowego Beli Lugosiego, który stopniowo coraz mocniej utożsamia się z odgrywanymi postaciami, nadając im rysów tragicznych i tym samym wyrażając za ich pomocą swój własny, wiodący go do upadku, smutny los. Tego typu przemieszanie dwóch rzeczywistości: prawdziwej i filmowej, staje się również udziałem ścieżki Howarda Shore, która jednocześnie realizuje trzy różne funkcje: opisuje poziom „realny” (czyli życie tytułowego bohatera i jego przyjaciół), poziom „fikcyjny” (czyli rzeczywistośc filmów, które kręci Wood) i wreszcie stanowi dla obu łącznik, przy pomocy którego metaforycznie wyraża się wspólność losów wymyślonych horrorowych dziwadeł oraz ukazanych przez Burtona, żałosnych, ale jednocześnie budzących współczucie gwiazd niszowego kina tamtych czasów. Shore uzyskuje ten efekt w błyskotliwy w swej prostocie sposób – kręcenie przez Wooda jego obrazów odbywa się przy akompaniamencie score’u, imitującego muzykę finalnie do tych filmów podkładaną. Granice między rzeczywistością Wooda i rzeczywistością wymyślonych przez niego postaci na płaszczyźnie muzycznej ulegają zatarciu; Lugosi jest w świecie realnym upadłą, przebrzmiałą gwiazdą, godnym politowania morfinistą, który społeczne odrzucenie dzieli z odgrywanym przez niego na planie filmowym szalonym naukowcem (monolog „I Have No Home”). Inteligentny podkład muzyczny Shore’a nadaje wszystkim tym podtekstom wyjątkowej sugestywności.
Ed Wood wibruje podobną, schizofreniczną groteską co ścieżki Elfmana; oznacza to, że autor Edwarda Nożycorękiego nie ma wcale monopolu na kino Burtona, a elementem wspólnym prac obu kompozytorów nie są „elfmanizmy”, a raczej „burtonizmy” i to osobowość samego reżysera kreuje esencję tego, jak od strony muzycznej brzmią jego filmy. Jednocześnie przyjemnie jest usłyszeć, że charakter Burtona i pastiszowa formuła nie odbierają ścieżce typowo shore’owskiego rysu (w epoce po trylogii „Władca Pierścieni” nie sposób nie uśmiechnąć się, słysząc niektóre rozwiązania z Ed Takes Control czy zwłaszcza This Is the One – najlepszego utworu ścieżki, niestety niewydanego w pełnej, 4-minutowej filmowej wersji). Wreszcie, kompozycja ta to cały Ed Wood: dziwaczny, hermetyczny, budzący niezdrową fascynację, dobrotliwą nostalgię, empatię i współczucie.