Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Harry Gregson-Williams

Chronicles of Narnia: Prince Caspian, the (Opowieści z Narnii: Książę Kaspian)

(2008)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 08-06-2008 r.

Oj lenistwo ogarnęło ostatnio kompozytorów Hollywoodu. Gdy już tylko któremuś twórcy uda się wykreować jakiś nowy muzyczny patent, modus który odniósł sukces, zaraz wpadają w samouwielbienie i trzymając się go nachalnie klonują bez jakiejkolwiek refleksji twórczej. Tak właśnie jest z ostatnim dokonaniem Harry Gregsona-Williamsa. Po sukcesie pierwszej części „Opowieści z Narni” chyba wszyscy mieli nadzieję, że kompozytor w kolejnej odsłonie będzie się trzymać niepisanego kodeksu twórców filmowych i pokusi się o zaserwowanie nam czegoś więcej niż jedynie kosmetycznych zmian.

Zawiedli się chyba wszyscy. Gregson-Williams nie wniósł w nową partyturę nic nowego. Słuchając jej na płycie miałem wrażenie jakby Książę Kaspian był jedynie na nowo nagraną partyturą do „Lwa, Czarownicy i Starej Szafy”. Owszem są tu maleńkie poprawki w kwestiach timingu i komputerowej modyfikacji brzmienia poszczególnych instrumentów, ale nazwać to „coś” oryginalną partyturą bym się nie ośmielił… No dobrze może nieco przesadzam, ale drażni mnie ten brak weny twórczej, który sprawia, że kompozytorzy nie są już w stanie napisać nowego oryginalnego tematu (bo przecież oparty na znanej z pierwszej części fakturze Raid On The Castle to chyba za mało aby uznać utwór za nowy).

Słuchając drugiej części „Opowieści z Narni” muszę się ukorzyć przed czytelnikami i przyznać, że chyba zbyt nisko oceniłem pierwszą cześć serii. Przy wielu błędach jakie popełnił w niej Gregson-Williams, udało mu się bowiem wykreować muzyczne tło dla świata Clive’a S. Lewisa, tło którego jakość można docenić dopiero konfrontując je z słabą częścią drugą. Co jednak ciekawe gdyby nie zatrważający brak oryginalności, płyta z Księcia Kaspiana byłaby całkiem niezła. I nie drażni mnie wcale fakt komputerowej modyfikacji poszczególnych instrumentów. Przesterowane smyki brzmią może i selektywnie, ale jeśli zrozumiemy, że tego typu muzyka filmowa bardziej zbliża się do spuścizny muzyki popularnej (i to raczej w tych kategoriach należy ją oceniać) nie powinniśmy się obruszać. Należy sobie tylko zadać pytanie, dlaczego w partyturach filmowych tak późno zaczęto posługiwać się tym czym w heavy metalu, hard rocku, czy nawet w popie bawiono się już w latach 70… Może to ta nieznośna chęć uczynienia z użytkowej, hollywoodzkiej muzyki filmowej wyniosłej klasyki? Może.

Wracając jednak do meritum. Trochę trudno pisać o czymś, co jest tak diablo wtórne, a jedynym novum jest tu zmiana ustawień dokonana na stole mikserskim. Ale poważnie, pewną ciekawostką, która rzuciła mi się po przesłuchaniu płyty było krótkie nawiązanie do kompozytorskiej techniki niejakiego Gustavo Santaolalli. Choć wszyscy Argentyńczyka odżegnują od czci i wiary, to jednak wpływ jego skrajnie minimalistycznych kompozycji, na współczesną ilustrację hollywoodzką jest niepodważalny. Chyba bardzo dobrym przykładem może być tutaj utwór Journey to the How. Ale wzorce od Santaolalli to tylko taki szczególik. Znacznie więcej znajdziemy tu nawiązań do techniki kompozytorskiej znanej z muzyki akcji choćby Jamesa Hornera (Prince Caspian Flees), czy Elliota Goldethala (mroczne faktury underscoru). W słuchaniu płyta może się wydać nawet atrakcyjna (i nie mają tu nic do gadania słabe popowe pioseneczki zamieszczone na końcu albumu). Orkiestrowa muzyka wpisuje się bowiem dokładnie w trend, którego oczekują zwolennicy dzisiejszych hollywoodzkich tapet. Jest dynamicznie, monumentalnie, momentami tematycznie, nowocześnie (elektronika), a nade wszystko atrakcyjnie. Tylko, że jest to taka atrakcyjność w stylu ciuchów z Carry. Może i ładne, ale gdy się im bliżej przyjrzeć to widać wiele niedoróbek: wystających nitek, niedoszytych guzików, źle zmarszczonych materiałów. Poza tym ubrania te bardzo często gdy tylko wyniesiemy je poza sklep i obejrzymy w normalnym dziennym świetle, już nam się tak nie podobają. Z Kaspianem jest tak samo. Gdy tylko spojrzymy nań chłodnym wzrokiem, bez całej marketingowej otoczki zauważymy, że brak tu zupełnie jakiejkolwiek głębi. Wszystko jest płytkie i jednorazowe, emocje są sztuczne, a dynamizm plastykowy. Ot jak większość obecnej muzyki z pogranicza epic/action.

A jak w filmie radzi sobie Kaspian? Paradoksalnie Harry Gregson-Williams wziął sobie chyba do serca utyskiwania krytyków na zbyt popowy charakter pierwszej części sagi. Stąd zapewne więcej tu mroku i new age’u o mniej oczywistym charakterze. W filmie udaje się to wszystko zgrać, dopasować, przez co funkcjonuje to nad wyraz poprawnie. Nie razi, ale też nie ma tu takich momentów, które po wyjściu z kina pozostawałyby na długo w pamięci. W sumie nic tylko kolejna prawidłowa tapeta spod znaku wysokobudżetowego kina made in Fabryka Snów.

Czy zatem zarekomendowałbym słuchaczom muzyki filmowej ten score? Jeśli nie mają w swej kolekcji części pierwszej, a lubią soundtrackowe schaboszczaki, to sklepy stoją otworem. Jeśli ktoś jednak dba o linię i nie wcina byle czego, a banalne i proste w smaku filmowe mięso wywołuje weń odruchy wymiotne, musi czekać na ambitne kino epickie. Tylko u diabła ile jeszcze? Ile?

Najnowsze recenzje

Komentarze