Jerry Goldsmith powiedział kiedyś, że w swojej karierze tylko kilkakrotnie zwrócił się ku prawdziwemu muzycznemu autentyzmowi, przede wszystkim przy okazji The Wind and the Lion, z reguły zaś starał się kompozytorskimi formami operować z dużą swobodą. The Chairman właśnie to przykład partytury, będącej lekką wariacją orientalnej egzotyki, wariacją, która w bardzo ograniczonym stopniu dotyka faktycznej chińskiej tradycji, a raczej prześlizguje się po niej bez większego zainteresowania. Warto jednakże już na wstępie nadmienić, że nie jest to ścieżka pod tym względem tak hermetyczna, jak wcześniejsze o 3 lata, udane i docenione przez krytykę The Sand Pebbles, gdzie Goldsmith od orientalnej konwencji starał się uciec, na ile było to do zrealizowania. Nie, The Chairman to rodzaj w pewnym sensie typowej dla Hollywoodu (choć dziś bardzo już zbanalizowanej) ścieżki pogranicza, miejscami eksperymentalnej, ale starającej się mówić o Chinach tradycyjnym językiem Zachodu, skrojonym tylko do stylistyki kompozytora. I jak niemal każde dzieło Goldsmitha przełomu lat 60-tych i 70-tych, jest ona w swojej formie bardzo interesująca.
The Chairman, obok swoich walorów jakościowych, stanowi również dla miłośnika twórczości kompozytora ciekawy obiekt porównań, zapowiada bowiem wyraźnie pewne stylistyczne tendencje, jakie objawią się w projektach kolejnej dekady (a nawet jeszcze w Masadzie). Jest to partytura właściwie prototypowa dla tego etapu kariery Goldsmitha i posiada wiele muzycznych „znaków firmowych” artysty, zarówno w sposobie dawkowania dramaturgii, muzyce akcji, liryce, a nawet w underscore. Prezentuje się więc całkiem atrakcyjnie zarówno dla badacza, poszukującego źródeł i ewolucji niektórych rozwiązań stylistycznych, jak i dla zwykłego fana, ceniącego sobie niepodrabialne i oryginalne brzmienie kompozytora.
Recenzowana tu edycja wytwórni Prometheus nie poszerzyła niestety dotychczasowych wydań, obok standardowego remasteringu dźwięku zmieniła tylko nieco sekwencję 30-minutowego materiału, przez co ładny, typowy dla lat 60-tych temat miłosny wylądował na samym początku, jako utwór otwierający. W sensie narracyjnym zarówno jego obecne umiejscowienie, jak i samo jego eksponowanie przez Goldsmitha, nie jest do końca zrozumiałe, wątek romantyczny bowiem w filmie znajduje się hen, daleko na trzecim planie. Niemniej jako ładny, estetyczny dodatek do albumu, temat sprawdza się wyśmienicie i od razu zwraca uwagę, tym bardziej, że sam kompozytor wykonuje w nim partię fortepianową. Główna atrakcja ścieżki to jednak potężny, marszowy temat przewodni, konstrukcyjnie bardzo prosty, oparty na tradycyjnej chińskiej melodii, ale fenomenalnie rozpisany na orkiestrę (z egzotycznymi stylizacjami) i sięgający dramatycznych wyżyn w swej kulminacyjnej fazie. Klasyczny Goldsmith, muzyczny rozmach w pełnej krasie.
W filmie ilustracja dawkowana jest dość oszczędnie i w gruncie rzeczy pełni standardową dla thrillera rolę, jednak gdy już się pojawia (a kilku ciekawych sekwencji brakuje na płycie, zwłaszcza przekonującego suspense ze sceny wkradania się do projektorni), staje się dla obrazu siłą napędową, prawdziwym dynamitem. Finałowa potyczka (czyli trio Escape, Fire Fight i The Fence) to na przemian imponujący underscore i drapieżna, wybuchowa akcja, która z jednej strony wywodzi się po części z Planety małp, z drugiej zaś bardzo wyraźnie zapowiada późniejszy o kilka lat, znakomity Papillon; to akcja z niebywałym pazurem, o wiele agresywniejsza, niż wszystko, co Goldsmith pisał w latach 90-tych, odważna, inteligentna i doskonale poprowadzona muzyka. Warstwa liryczna również jest wypełniona zapowiedziami kolejnych prac, co widać i w sposobie prowadzenia tematów pobocznych (bardzo piękny Hathaway’s Farewell, którego echa słychać jeszcze w Masadzie), jak i w charakterystycznych orkiestracjach (niezwykle subtelne, wręcz eteryczne smyczki, kreujące nastrój swoistej kontemplacji, typowe dla wspomnianego już Papillon, czy Islands in the Stream).
Jak 30 minut tak specyficznego materiału przekłada się na album? Na pewno poprawnie, choć trudno tu mówić o wielkiej rewelacji. Po pierwsze płyta jest jednak nieco za krótka, po drugie, choć zachowano zgodną z akcją filmu kolejność utworów, nie do końca przekonywać może ich fabularna ciągłość. Mimo epickiego oddechu i romantyzmu The Chairman pozostaje wciąż muzyką do thrillera i tytułowy marsz, przypisany narodowi chińskiemu, wraz z ładnym, ale bardzo delikatnym tematem miłosnym, mają zbyt ograniczoną scenariuszem filmu funkcję, by wznieść album na wyżyny atrakcyjności. Niemniej jest to solidna zdecydowanie płyta, przede wszystkim dla fanów kompozytora i miłośników Srebrnej Ery, choć niewątpliwie każdy, kto ceni muzykę z charakterem i z pomysłem, może bez obaw sięgnąć po tę pozycję. Nieco Orientu, trochę romantyki, ale przede wszystkim niepowtarzalny i jedyny w swoim rodzaju Jerry Goldsmith, na progu najbardziej owocnego etapu swojej kariery.