Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

Braveheart (Braveheart: Waleczne serce)

(1995)
5,0
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 15-04-2007 r.

W historii muzyki filmowej, niewiele jest płyt którym bez cienia wątpliwości można by przyznać status dzieła kultowego. Braveheart Jamesa Hornera z całą pewnością do tego grona należy. To właśnie od tej płyty wiele osób zaczynało swój flirt z muzyką ilustracyjną, flirt który z czasem przerodził się w prawdziwą miłość.

Realizując „Waleczne serce”, reżyser filmu Mel Gibson, nie tylko chciał odnowić strasznie nadszarpany, przez plastykowe hollywoodzkie produkcje lat 60, wizerunek eposu rycerskiego, ale także stworzyć porywającą historię, która przede wszystkim miała wywołać emocję. Choć środki z których korzysta Gibson, są przykładem ewidentnej manipulacji widzem, a Europejczykom po prostu trącą kabotynizmem (kontrast męczeństwa Wallace’a z niewinną twarzyczką dziecka), to nie można odmówić tym zabiegom skuteczności. Jednym z najważniejszych elementów „zwodzenia” jest właśnie epicka muzyka, jaką uraczył nas James Horner.

Kompozytor znany jest ze swojego, nieco odmiennego podejścia do ilustracji. W przeciwieństwie do Johna Williamsa czy nawet Jerry Goldsmitha, nie chodzi mu o ścisłą integracje z obrazem (choć także korzysta z matematycznej precyzji), lecz o pewnego rodzaju dominację, „sprawienie by muzyczne tło śpiewało” (jak to określił w jednym z wywiadów). Taka jest właśnie partytura do Bravehearta, partytura którą widz czuje niemal cały czas, nie tylko przy okazji głównego tematu, ale także podczas naładowanych efektami dźwiękowymi bitew, czy przejmujących wizualnie momentów egzekucji. Podobnie jak w przypadku bardzo zbliżonego konstrukcją wcześniejszego albumu („Legends of the fall”), kompozytor prezentuje nam swój patent na epicką muzykę filmową, patent który warto przybliżyć, gdyż jest on jednym z ciekawszych zjawisk w hollywoodzkiej muzyce filmowej lat 90.

Po pierwsze więc mamy tutaj niezwykłe bogactwo tematyczne. Rzadko kiedy twórca filmowy kreuje na potrzeby filmu aż tyle tematów, utworów prostych, łatwych do zapamiętania i powtórzenia, utworów które w wielu wypadkach posiadają typową konstrukcje piosenki (z układem zwrotka – zwrotka – refren). Po drugie zaś istotne jest nowatorskie podejście do zagadnienia ilustracji dramatycznej, ilustracji zawsze spychanej przez twórców do roli beznamiętnego opisywacza, zapchajdziury. Horner stara się by była ona czymś więcej niż jedynie rytmizacją dla akcji, by była utworem na tyle prostym w zakresie melodii by mogła istnieć w przestrzeni pozafilmowej. Ostatnim wreszcie elementem definiującym epicki styl Hornera jest mistrzowskie wykorzystanie instrumentów etnicznych. Niewielu jest kompozytorów potrafiących z taki talentem zgrać ludowe instrumentarium z orkiestrą, chórem i elektroniką, tak aby wszystko pasowało do siebie niemal jak śmietanka do kawy. Co bardzo ważne dzieło finalne choć nosi wyraźne piętno folklorystyczne, nie zanudza nas archaicznym brzmieniem, które byłoby niezrozumiałe dla widza współczesnego. To duży sukces ponieważ twórca potrafił być muzycznym kameleonem, nie tracąc jednocześnie swojego własnego stylu.

Jak już wspomniałem bogactwo tematyczne w przypadku muzyki do Bravehearta w istocie poraża. W filmie możemy naliczyć 16 tematów prymarnych i szereg wariacji. To ogromna ilość oryginalnej muzyki, nawet jak na trwający 3 godziny film. Wielu krytyków zarzucało wprawdzie zbyt dużą powtarzalność niektórych tematów (szczególnie miłosnego), niemniej jednak moim zdaniem, nie do końca można zgodzić się z tymi zarzutami. Rzeczywiście słuchając oryginalnej płyty, utwory zawierające motywy miłosne ustawione są obok siebie (aż trzy razy), lecz jest to wina montażu muzyki na albumie, a nie braku różnorodności w kompozycji Hornera (w filmie przedzielone są one fragmentami ilustrującymi ślub królewicza Edwarda, weselną zabawę wieśniaków, oraz prawo pierwszej nocy). Utwory o których wspominam nie znalazły się na pierwotnie wydanej płycie z „Walecznego Serca”, lecz zostały umieszczone na wydanej dwa lata później „More Music from Braveheart”. Szkoda, gdyż wzmocniłyby na pewno różnorodność oryginału.

Oczywiście krytycy mogą powiedzieć że nie liczy się ilość a jakość. Cóż ścieżka z filmu Gibsona także pod tym względem prezentuje najwyższy hollywoodzki poziom. Tematy są długie, rozbudowane (co jest przeciwieństwem obecnych tendencji do tworzenia 2 – 5 nutowych „Main Theme”), a przed wszystkim niezwykle słuchalne i to zarówno te romantyczne („Wallace Courts Murron”, „For the Love of Princess”), dramatyczne („Attack on Murron”, „Revenge”, „Mornay’s Dream”), jak i te patetyczne („Sons of Scotland”, „Freedom/The Execution/Bannockburn”).

Dużym plusem muzyki z „Walecznego Serca” jest także wyjątkowo dobra jak na Hornera elektronika. Kompozytor wielokrotnie powtarzał, że służy mu ona do kolorowania, do wzmacniania pewnych emocji, do uzupełniania, a jednocześnie do unowocześniania brzmienia. Z jej pomocą twórca nadaję głębi, pewnej mistyki („Ius prima noctes” – z More Music from Braveheart, „Revenge” czy „Making Plans/Gathering the Clans”), ale także rytmizuje akcję tworząc klimat niepokojącego oczekiwania na coś co ma się wydarzyć („Revange”, „Battle of Stirling” ze wspaniałym niemal zimmerowskim syntezatorem).

Co niezwykle istotne new agowska elektronika doskonale współgra zarówno z klasycznym, pełnym splendoru brzmieniem The London Symphony Orchestra, jak również z etnicznym instrumentarium (dudy, kena, piszczałki, flety, bębny bodhran). Powstały efekt bez wątpienia może zachwycić jakością, bogactwem i słuchalną prostotą swojego brzmienia.

Nie oznacza to jednak wcale, że ta wspaniała płyta nie posiada wad. Właściwie jeśli chodzi o sferę rzemieślniczą (orkiestracje, nagranie, wykonanie) nie można tej muzyce nic zarzucić. Każdy element jest tu niemal perfekcyjny. Problem zaczyna się jeśli zaczniemy wchodzić głębiej w sferę oryginalności muzyki. Nie ulega wątpliwości, że przystępując do pracy nad płytą Horner miał pomysł, miał koncepcję i zapewne doskonale wiedział jaki muzyczny świat chce wykreować. Tym bardziej boli więc fakt, iż kompozytor w kilku miejscach posiłkuje się wcześniejszymi dokonaniami, zarówno swoimi („Revenge” – „Legends of the Fall”) jak i cudzymi. Największy problem mamy jeśli chodzi o główny temat romantyczny. Jakiś czas temu fora internetowe poświęcone soundtrackom obiegła informacja, iż motyw ten jest niezmiernie podobny do powstałego w 1989 utworu Aphrodite, japońskiego duetu S.E.N.S., pochodzącego z ścieżki dźwiękowej do popularnego także i w USA programu telewizyjnego („The Silk Road of the Sea”). Początkowo nikt nie chciał wierzyć, iż możliwy jest plagiat. Niemniej jednak podobieństwo jest tak oszałamiające że warto postawić tezę o nieświadomym plagiacie. Wydaje mi się bowiem, iż Horner mógł zupełnie bezwiednie natknąć się na ów motyw, a jego umysł zarejestrował całość i niemal jak magnetofon odtworzył mu go w momencie komponowania muzyki do filmu Gibsona. Ale to nie koniec hornerowych nawiązań. W utworze „Falkirk” twórca kopiuje (może już mniej dosłownie, ale zawsze) „Bitwę na lodzie” Sergiusza Prokofiewa, znaną z klasycznej ścieżki dźwiękowej do Alexandra Newskiego. Wydaje mi się że inspiracje Prokofiewem są tu wyrazem wielkiego podziwu (graniczącego często ze ślepym zapatrzeniem) dla muzyki Rosjanina, który to w twórczości Hornera pojawia się wielokrotnie (wystarczy wspomnieć niemal dosłowną zrzynkę z Iwana Groźnego w Glory)

Jak zatem ocenić Bravehearta? Wydaje mi się, że mimo tych wszystkich nieoryginalności, należy się tej ścieżce maksymalna ocena. Horner wspiął się na wyżyny swojej kariery, tworząc partyturę o bogatym brzmieniu, partyturę zachwycającą swoją słuchalnością. Oczywiście można utyskiwać nad wydaniem płyty (brak na oryginalnym scorze niektórych tematów, nie najlepszy jest także montaż). Jednak jeśli spojrzymy na „Waleczne Serce” nie przez pryzmat wydań płytowych (wszak cześć brakujących kawałków pojawiło się na będącej typowym zabiegiem marketingowym płycie „More Music From…”, płycie na której jednak wciąż skomponowany materiał nie jest kompletny – nieobecna jest choćby jedna wariacja „For the love of a Princess”), lecz postaramy się objąć ową muzykę całościowo, wtedy dostrzeżemy ogrom pracy jaki włożył Horner i niezwykłą jakość tej muzyki, muzyki która na trwałe zapisała się w historii hollywoodzkich partytur filmowych.

Inne recenzje z serii:

  • Braveheart (20th Anniversary Edition)
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze