Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ludwig Göransson, Joseph Shirley

Book of Boba Fett, the (Księga Boby Fetta)

(2022)
1,7
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 18-02-2022 r.

Olbrzymia popularność serialu Mandalorianin skłoniła szefostwo Lucasfilm oraz Disneya do wyprodukowania spin-offa. Postać która miała znaleźć się w centrum uwagi –Boba Fett – był obietnicą świetnego widowiska z potencjałem do szalenie wciągającej historii. Przede wszystkim fani czekali na wyjaśnienie, jak najsłynniejszemu łowcy nagród udało się uciec z jamy Sarlacca. I takowe otrzymaliśmy już w pierwszym epizodzie Księgi Boba Fetta (The Book of Boba Fett). Szkoda tylko, że wszystko co następuje później jest niekończącą się falą rozczarowań i festiwalem żenady. Pisana na kolanie i bez pomysłu, historia, jest tylko pretekstem by w środku siedmioodcinkowego sezonu wtrącić kolejne wątki dotyczące relacji Mandalorianiana z Grogu. A zapowiadany szumnie epicki finał okazał się fatalnie zrealizowaną strzelanką pełną absurdalnych zwrotów akcji. Trudno tak naprawdę zrozumieć o co chodziło twórcom tego serialu i co chcieli osiągnąć. Na pewno zniechęcili sporą część widzów do wyczekiwania na dalsze produkcje telewizyjne z gwiezdnowojennego uniwersum.



Do realizacji Księgi Boba Fetta powróciła spora część ekipy, która wcześniej pracowała nad Mandalorianinem. Również autor ścieżki dźwiękowej, Ludwig Göransson , którego prace spotkały się z mieszanym odbiorem widzów i miłośników muzyki filmowej. Trudno było oczekiwać, że na potrzeby spin-offa zmieni swoje podejście do świata przedstawionego. Szwedzki kompozytor postanowił jednak pójść nieco dalej w swoim eksperymentatorstwie. Na potrzeby serii stworzył bardzo oryginalny temat przewodni. Przemawiający zadziwiającą lekkością w tonie z równie zaskakującymi… przyśpiewkami. Pierwsze wrażenia dalekie były od zachwytów, ale okazało się, że melodia ta całkiem nieźle odnalazła się w widowisku. Szkoda że tego samego nie można powiedzieć o większej części ilustracji.



Takowa tworzona już była przy współpracy Göranssona z jego stałym aranżerem, Josephem Shirleyem. Choć panowie ci mają już za sobą wiele mniejszych i większych produkcji, serial Księga Boba Fetta jest pierwszym tak znaczącym z oficjalną wzmianką o Shirleyu. Na pierwszy rzut ucha w podejściu do ilustracji praktycznie nic się nie zmieniło od czasów Mandalorianina. Ale im bardziej zagłębiamy się w historię tytułowego bohatera, tym częściej można odnieść wrażenie, że kompozytorzy płyną w swoich eksperymentach. Cierpi na tym przede wszystkim muzyka akcji, która w niczym nie przypomina muzycznej space opery. Bliżej jej natomiast do randomowego kina akcji. Czarę goryczy przelały jednak utwory odnoszące się do ulicznego gangu oraz sceny, w której specjalnym modyfikacjom poddana zostaje na wpół żywa partnerka Fetta, Fennec Shand. Oglądanie tych fragmentów to śmiech przez łzy. I jeżeli o to właśnie chodziło twórcom, to cóż… Udało się.



Muzyka do Księgi ma również swoje drugie oblicze – bliższe temu, co na potrzeby Gwiezdnych Wojen czynił niegdyś Williams. A wszystko to na gruncie niespodziewanego odejścia od głównego wątku serialu na rzecz dopowiedzenia historii z końcówki drugiego sezonu Mandalorianina. Mamy więc tytułowego bohatera zmagającego się z tęsknotą za Grogu, który rozpoczyna swoje szkolenie Jedi pod okiem Luke’a Skywalkera. Ogrom fanowskiego serwisu wylewającego się z piątego i szóstego epizodu skłonił również kompozytorów do sięgnięcia po klasyczne tematy Williamsa. Klasycznie brzmi również cała architektura ilustracji, przemawiając praktycznie tylko i wyłącznie orkiestrowym instrumentarium. Miła odmiana od tego, co można było usłyszeć w poprzednich odcinkach oraz finale widowiska.


Jak wyżej wspomniałem, muzyka akcji – szczególnie ta słyszana w ostatecznej konfrontacji z syndykatem Pyke – to jeden wielki zawód. Wyprana z tożsamości orkiestrowo-elektroniczna hybryda, która zupełnie nic nie wnosi zarówno do serialu, jak i muzycznego świata Star Wars. Kończąc w ten sposób przygodę z Księgą Boby Fetta raczej trudno o entuzjazm i chęć do mierzenia się z muzyką poza obrazem. Tych, którzy jednak ulegną pokusie czeka niezła huśtawka nastrojów.



Zacznijmy jednak od tego, że wydawcy z Walt Disney Records w końcu ustanowili jakiś schemat publikowania soundtracków do seriali, jakie trafiają na platformę Disney+. Zamiast zamęczać odbiorców kompletnym zestawem utworów z każdego kolejnego odcinka, postawiono na dwa wolumeny prezentujące selekcję najbardziej okazałych fragmentów. Taką samą politykę wydawniczą zastosowano w przypadku Księgi Boby Fetta. Pierwszy album odwołuje się więc do ilustracji muzycznych z pierwszych czterech odcinków. W moim odczuciu jest to najgorszy zestaw utworów, jaki miałem okazję usłyszeć z serialowych Gwiezdnych Wojen. Początek wydaje się obiecujący, bo w obroty brany jest motyw przewodni. Całkiem nieźle odnajduje się on w scenach ucieczki Boby Fetta z jamy Sarlacca oraz zawiązania relacji z Ludźmi Pustyni. Ale wyniesienie tego na grunt muzycznej akcji, burzy fasadę przemyślanego dzieła. Najgorzej pod tym względem prezentuje się końcówka albumu, gdzie nie ma praktycznie nic, co przykuwałoby uwagę na dłużej.



Z większa nadzieją sięgałem natomiast po drugi wolumen prezentujący utwory z ostatnich trzech odcinków widowiska. Wplecenie w fabułę historii Mandalorianina oraz Grogu stworzyło przestrzeń do zaistnienia wielu ciepłych i miłych dla ucha utworów. I to właśnie od nich zaczynamy przygodę z drugim soundtrackiem. Powracają nie tylko motywy łowcy nagród oraz sympatycznego stworka, lecz także klasyczne motywy napisane przez Johna Williamsa. Radość nie trwa jednak długo, ponieważ druga połowa albumu skupia się na wydarzeniach z finałowego odcinka. Wszystkie bolączki serialu wracają tu niczym bumerang i znajdują swoje odzwierciedlenie w warstwie muzycznej – transparentnej, pisanej jakby bez pomysłu i wiary w to, co dzieje się na ekranie. Niewiele lepiej prezentuje się materiał bonusowy dołączony do tego albumu – utwory z pierwszych czterech epizodów, które nie wiedzieć czemu nie znalazły się na pierwszym soundtracku. Poniekąd obrazuje to chaos i pośpiech jaki panował w procesie przygotowywania albumów.



Co tu dużo pisać. Ta muzyka jest po prostu rozczarowująca. Możliwości jakie zapewnia gwiezdnowojenne uniwersum są o wiele większe niż to, co ostatecznie otrzymaliśmy. Więcej na pewno można było oczekiwać po muzycznej akcji, która u Göranssona i Shirleya przemawia hybrydowymi, anonimowymi do bólu ilustracjami. I gdyby nie zaaplikowany w środku serialu, mini-sezon Mandalorianina, nie byłoby zbyt wielu utworów, na których dałoby się „zawiesić ucho”. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że twórcy zrezygnują z dalszego opowiadania historii Boby Fetta. Jak pokazuje omawiana tu produkcja – nie jest po prostu tego warta.

Inne recenzje z serii:

  • Star Wars: The Mandalorian – Season 1
  • Star Wars: The Mandalorian – Season 2
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze