Dotychczas, jeśli fan Gwiezdnych wojen myślał o Mandalorianach, do głowy przychodził mu zapewne głównie Boba Fett, łowca nagród, który znany był przede wszystkim z zamrożenia Hana Solo w karbonicie. Potem jego ojciec Jango pojawił się w trylogii prequeli. Plemię było rozwijane w ramach głównego kanonu (serial Wojny klonów) i w tak zwanym Expanded Universe, które jednak zostało jednym ruchem zlikwidowane, gdy Lucasfilm został przejęty przez wytwórnię Walta Disneya. Nowy serial o jednym reprezentancie tego plemienia zaproponował wytwórni Jon Favreau. Włodarze studia zgodzili się i uznali serial za flagową produkcję rozpoczynającą nowy serwis streamingowy Disney+. Tytułowego Mandalorianina zagrał Pedro Pascal, a towarzyszyła mu tak zróżnicowana obsada jak Nick Nolte (!), Werner Herzog (!!), Gina Carano czy Giancarlo Esposito i Taika Waititi, który reżyserował też odcinek finałowy. Już na początku zainteresowanie serialem sięgnęło zenitu. Bardzo pozytywnie go też przyjęto. I słusznie, bo choć można polemizować z sensownością ograniczonego streamingu, to sama produkcja jest zrealizowana sprawnie, pełna swoistego humoru i jest pewnego rodzaju powrotem do estetyki filmu z 1977 roku.
Kolejnym zaskoczeniem był angaż kompozytora. Za muzykę odpowiadał Ludwig Göransson, znany przede wszystkim ze swej współpracy z reżyserem Ryanem Cooglerem, za którą dostał Oscara (Czarna pantera). Angaż Szweda przyjęto dość ciepło, choć nie bez rezerwy. Oczywiście, nie było co liczyć na Johna Williamsa, nie tylko ze względu na jego wiek, lecz także dlatego, że już z góry oświadczył, że po dziewiątym epizodzie nie wróci już do stworzonego przez George’a Lucasa uniwersum. Młody kompozytor zdążył wykształcić już pewien rozpoznawalny styl, choć dla niektórych jego źródła są nieco zbyt łatwe do rozszyfrowania. Muzyka została też dość specyficznie wydana. Niestety Disney postanowił wydać wszystkie osiem odcinków elektronicznie jako oddzielne soundtracki. Niniejsza recenzja, niejako z konieczności, będzie podsumowaniem wszystkich albumów.
Pierwsza scena serialu to klasyczne westernowe „spotkanie” w saloonie i dostosowuje się do tego muzyka. Charakterystyczny motyw na flet prosty przypomina nawet muzykę Ennio Morricone ze spaghetti westernów Sergio Leone. W połączeniu z obrazem daje to bardzo precyzyjne informacje na temat świata przedstawionego. Po pierwsze, nawiązujemy do tradycji gatunku. Już teraz słychać, że ścieżka będzie też zawierała dużo elektroniki, tą jednak w szczególnie mocnej formie słychać przede wszystkim w muzyce akcji. Napisom początkowym (ściśle tytuł, a potem następuje tytuł „rozdziału”) towarzyszy prosty, rytmiczny motyw na fortepian, zapowiadający główny temat.
Właśnie główny temat był przedmiotem wielu kontrowersji w środowisku fanów muzyki filmowej. Pojawia się on w pierwszym odcinku dość późno, bo mniej więcej w poło wie. Co ciekawe, utwór nazywa się You Are the Mandalorian. Po raz pierwszy w ścieżce do akcji zostaje zaprzęgnięta większa orkiestra. Kontrowersje biorą się z tego, że melodia bardzo przypomina styl Billa Contiego. Wielu sobie zadawało pytanie, jak może Rocky pasować do uniwersum Gwiezdnych wojen. Spieszę powiedzieć, że niezgorzej. Okazuje się, że parafraza Going the Distance całkiem dobrze pasuje do kolejnego nawiązania do westernowej ikonografii, jaką jest jazda wierzchem na otwartej przestrzeni (nawet jeśli dany wierzchowiec nie jest typowym koniem).
Funkcjonalnie nie jest to też zdrada „ideałów” serii. Owszem Goransson nie odnosi się do muzyki Johna Williamsa, ale także produkcja Favreau nie jest serialem, który w jakikolwiek sposób odwołuje się do sagi rodu Skywalkerów. Są pewne analogie, zwłaszcza stylistyczne, ale jest to zupełnie odrębna historia, choć Disney mocno zaryzykował przedstawiając ważną informację, przydatną do zrozumienia ostatniego epizodu. Odpowiedzi natomiast wymaga zarzut dotyczący podobieństw między muzyką Szweda a twórczością Billa Contiego. Krytyka jest zbyt ostra. Każdy kompozytor ma pewne wpływy, to jest oczywiste. Często też się zdarza, że te wpływy zostają przez danego twórcę niejako zinternalizowane. Takie relacje można na przykład wyczuć w użyciu Lacrimosy z Requiem Mozarta w twórczości Hansa Zimmera czy we wpływie Święta wiosny Igora Strawińskiego na Johna Williamsa. Tak się zdarzyło, że styl Contiego niejako narzucił się Goranssonowi przy okazji Creeda Ryana Cooglera, a był to jego pierwszy naprawdę duży projekt. Naturalnie, rzutowało to na brzmienie przy ich kolejnej współpracy, Czarnej panterze. Tych podobieństw jest zresztą więcej. Kiedy słucha się muzyki z finałowych odcinków bez znajomości serialu, można zacząć szukać w okolicy Michaela B. Jordana. Materiał dla głównego złoczyńcy, także w swych hiphopowych wpływach, jest bowiem nie tak odległy od motywu Killmongera z Oscarowej ścieżki kompozytora.
Zrozumiałe jest też, mimo wszystko, odcięcie się od tradycji tematycznej serii. Niektórzy oczekiwaliby na przykład tematu Yody czy Mocy, ale byłoby to ilustracyjnie nazbyt oczywiste. Bohaterowie serialu nie mają świadomości wydarzeń, do których niedawno doszło. Wiedzą co najwyżej, że Imperium upadło, ale nie są świadomi istnienia Mocy. Dla nich Jedi nie są grupą, lecz wręcz „rasą”, jak to jest powiedziane w jednym odcinku. Sam główny bohater (a nawet wszyscy, którzy się w końcu do niego przyłączają) dba przede wszystkim o samego siebie. W zasadzie pewne cechy charakteru sam w sobie odkrywa. Podział na dobro i zło nie jest jednoznaczny, jak w sadze rodu Skywalkerów. Funkcjonowanie na peryferiach głównego nurtu historii z tego uniwersum pozwala wszystkim twórcom, w tym kompozytorowi, na to, co najciekawsze jest w samym przedstawionym świecie. Tak zwany world building, jego kształt, był jedną z największych zalet filmów George’a Lucasa, zwłaszcza pierwszych Gwiezdnych wojen z 1977 roku. Sam fakt, że muzyka i obraz odnoszą się do tradycji włoskiego westernu (na marginesie przypomnijmy podobieństwa między Za kilka dolarów Sergio Leone a Strażą przyboczną Akiry Kurosawy; jeden z odcinków Mandalorianina czerpie garściami z Siedmiu samurajów, którego hollywoodzki remake był też westernem), pokazuje, że tworzenie specyficznej, nieco zabrudzonej, szarej pod względem moralnym atmosfery było jednym z kluczy podejścia twórców do materii.
Dzięki temu łatwiej jest zrozumieć większą rolę elektroniki i atmosferycznego grania w tej ścieżce. Nie jest jednak zupełnie tak, że Mandalorianin jest pozbawiony jakichkolwiek tematów i motywów. Jest oczywiście główny temat, stosowany ostrożnie, co nie znaczy, że rzadko. Jest też motyw dla najbardziej słodkiej postaci, czyli Dziecka (albo Małego Yody). Brzmi podobnie do pozytywki. Jeden z odcinków oparty jest na bardzo fajnym temacie Jawów. Główny złoczyńca też ma materiał, który, jak mówiłem wcześniej, nieco przypomina materiał Killmongera z Czarnej pantery. Nie można też mówić o braku zróżnicowania ścieżki – pod tym względem najbardziej wyróżnia się odcinek szósty, gdzie kompozytor dużo silniej stawia na elektronikę, najprawdopodobniej ze względu na jego osadzenie we futurystycznych wnętrzach.
Ścieżka oferuje również trochę muzyki akcji. W serialu działa ona dobrze, chociaż z jednym wyjątkiem. Pochodzący z drugiego odcinka The Mudhorn jest niestety zbyt elektroniczny, by sprawował się naprawdę dobrze zarówno w kontekście, jak i na albumie. A szkoda, bo bardziej tradycyjnie zaaranżowane utwory z Jawami (Jawas Attack zwłaszcza) należą do serialowych highlightów. Bardzo dobrymi kawałkami są także Bounty Droid z pierwszego odcinka i Nurse and Protect z ostatniego. Zwłaszcza drugi z nich oparty jest na ekscytującym rytmie i prostym, efektywnym motywie.
Recenzowanie Mandalorianina odcinek po odcinku byłoby bez sensu i doprowadziłoby do tekstu zapewne zupełnie nieczytelnego. Takie wydawanie nie ma sensu. Niestety, nie ma się chyba co spodziewać nawet godzinnego albumu, który zbierałby to, co najlepsze ze wszystkich odcinków, a osiem półgodzinnych albumów raczej nie doczeka się fizycznego wydania. Sama muzyka nie jest może wybitna, ale z drugiej strony nie powinno się na niej wieszać psów. Ludwig Göransson nie wrócił do formy takiej, jak w pierwszym Creedzie czy Oscarowej Czarnej panterze. Ale, mimo podobieństw do Billa Contiego, udało mu się napisać naprawdę porządny temat i umiejętnie współtworzyć świat przedstawiony w serialu. Szkoda tylko, że wydania są takie, a nie inne.