Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Trevor Rabin

Armageddon

(1998)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 15-04-2007 r.

Ostatnie lata XX wieku w kinie hollywoodzkim stały pod znakiem przeżywających drugą młodość kina s-f i katastroficznego, wzmocnione sztuczkami wizualnymi czarodziejów od efektów specjalnych. Rok 1996 był świadkiem inwazji kosmitów i tornad, w 1997 roku w dwóch filmach wybuchały wulkany, natomiast w roku 1998 Matce Ziemi zagrażały gigantyczne asteroidy. Publiczność amerykańska (jak i światowa, nie czarujmy się) uwielbia takie historie. Oczywiście zagrożenie zawsze dotyczy bezpośrednio tylko amerykańskiej soli, ale jak inaczej podpiąć to pod heroiczne wyczyny hollywoodzkich gwiazd? Po niezbyt udanym, przypominającym dużą produkcję tv Dniu zagłady, latem 1998 roku producent Jerry Bruckheimer i w glorii sławy po sensacyjnej Twierdzy, reżyser Michael Bay przedstawili światu własną wersję nadchodzącego armageddonu pod nazwą… Armageddon. Świat ratowała grupa niewydarzonych nafciarzy (znamienna scena w filmie, gdy jeden z pilotów NASA widząc tą zbieraninę mówi „(…)talkin’ about the wrong stuff”) pod dowództwem zaprawionego w ratowaniu ziemskiego padołu Bruce’a Willisa. Film mimo swoich ułomności dostarcza świetną rozrywkę, podlaną przezabawnym w momentach humorem. Ponieważ produkcje Bruckheimera żądzą się własnymi prawami (również w sprawach muzycznych), zadanie skomponowania muzyki zostało powierzone „gorącemu” w tamtym okresie nazwisku ze stajni Media Ventures, Trevorowi Rabinowi, który rok wcześniej napisał wraz z Markiem Mancina ilustrację do innego bruckheimerowskiego kina akcji: Con Air.Lot skazańców.

Nie będziemy udawać oczywiscie iż muzyka stworzona na potrzeby tego wielkiego widowiska akcji nie jest silnie zakorzeniona w „poetyce” twórczości Hansa Zimmera, który może i napisałby muzykę do tego obrazu ale w tym samym roku miał raczej o wiele ciekawsze projekty „na głowie”. Tak więc Trevor Rabin przede wszystkim napisał heroiczny hymn-motyw, który ściśle kojarzy się właśnie z produkcjami Jerry Bruckheimera. Nie jest to jakaś odkrywcza melodia. Dużo zawdzięcza choćby tematom z Karmazynowego przypływu oraz Twierdzy, ale z drugiej strony jest na tyle silnym tworem, iż dzisiaj jest szeroko rozpoznawalna wśród fanów muzyki filmowej. Najlepsze wykonania to te, w których Rabin aranżuje swój temat na pełne, potężne brzmienie syntezatorów, a szczególnie zapadają w pamięci intonacje razem z (prawdopodobnie syntezowanym) chórem.

Historia na ekranie jest silnie połączoną z całą otoczką dotyczącą astronautyki i wojska, więc uświadczymy również szereg momentów z silną, militarystyczną akcją. Należeć do nich będą min. takie, które wykorzystują sample smyczek i dętych lub napełnione adrenaliną, synkopowane frazy wzięte żywcem z The Rock. Na uwagę zasługuje przebojowy, perkusyjny motyw gdy ekipa nafciarzy zajeżdża przed siedzibę NASA („Harry Arrives at NASA”), powtórzony w utworze 3 i w „Harry Sees Dad” (wersja na „sztuczną” wiolonczelę). Muzyka akcji jest jak możemy się domyślać dość intensywna, podług stylu twórców z Media Ventures. Wykorzystanie syntezatorów z perkusją jest jeszcze oparte o melodie, nie ma na szczęście tak silnej i irytującej elektroniki jak w późniejszych pracach Trevora Rabina (lub wspomnieć tylko Piratów z Karaibów). Rabin używa również (tu zgłoszenie o nieoryginalność!) sample pochodzący z samego Backdraft (zagrożenie/ogień). Imitowana elektronicznie jest również np. harfa (utwór 2) czy flety, co brzmi troszkę jak Ostatni Mohikanin w wykonaniu Randy Edelmana (początek „The Launch”).

Centralnym utworem na tej ścieżce dźwiękowej jest właśnie utwór o tym tytule, który trwa aż 8 minut. Może nie jest tak porywający jak tak samo nazwany utwór Jamesa Hornera z Apollo 13, ale stanowi kawałek świetnej, budującej i przebojowej muzyki filmowej. W ogóle pewne momenty przypominają właśnie Hornera (użycie chóru), a w końcówce wybrzmiewa gwałtowny motyw, który został użyty już w zwiastunie promującym film. Oprócz całego bohaterstwa i pompatyczności związanej co zrozumiałe z kinem Bruckheimera/Baya, na wydaniu Sony znalazło się również miejsce na cichsze i subtelne momenty. Wyróżnia się delikatny temat miłosny oraz gitara bluesowa, która opisuje charakter bohaterskich nafciarzy z Teksasu. Nie możemy nie wspomnieć oczywiście o gitarze elektrycznej, która jest tym razem dość dobrze aranżowana i „wchodzi” by wspomóc raczej bardziej heroiczne momenty, przez co oczywiście muzyka zyskuje na energii i dynamice. Przeważnie aspekt korzystania z gitar elektrycznych wzbudza kontrowersje (tym bardziej przy nachalnym ich wykorzystywaniu przez twórców z Santa Monica), ale w Armageddonie nie możemy mieć co do tego „tematu” zarzutów. Ciekawostką jest przyjemny, komediowy bas, wspomagający życzenia min. nie płacenia podatków do końca życia przez naszych bohaterów w „Demands” w stylu podobnym do tego typu muzyki Erica Serry z Wielkiego błękitu.

Album Sony z muzyką ilustracyjną, która liczy sobie solidne 50 minut, został wydany w listopadzie 1998 roku, a więc niemal pół roku po premierze filmu. Podejrzewam, że z początku nie planowano w ogóle wydania muzyki ilustracyjnej z filmu, zadowalając się kompilacją złożoną z piosenek „inspirowanych” filmem, która sprzedawała się całkiem bardzo dobrze, dodatkowo mając w swoim składzie hit „I Don’t Want to Miss a Thing” w wykonaniu Aerosmith. Wielki sukces filmu i zainteresowanie muzyką Rabina zmieniły z pewnością stan tej rzeczy (producentem albumu jest sam Bruckheimer!). Utwory nie występują w zgodności z chronologią filmu. Album przedstawia również trochę krótkich utworów (po 1-2 minuty), które zdecydowanie zostały napisane „pod scenę” i ten fakt rozbija troszkę „słuchalność” ścieżki. Na albumie ukazały się również dwa utwory, które nie znalazły się w filmie. Mowa tu o otwierającej suicie oraz bardzo ciekawym „Armageddon Piano”, który brzmi jak wyjęty z innej bajki. Szkoda, że jest tak krótki (zaledwie 35 sekundy), bo kto wie czy to nie najpiękniejsze 35 sekundy tej ścieżki dźwiękowej.

Dzisiaj muzyka, którą prezentuje Armageddon, tak popularna w tamtym okresie jest coraz częściej krytykowana, lecz myślę, że akurat ta pozycja wytrzymała swoją próbę czasu. Trevor Rabin nie jest wierny tylko elektronicznym środkom wyrazu. Muzyka zaprezentowana na albumie jest dość dobrze zmontowana i gdy trzeba zróżnicowana. Nie męczy ani nie nudzi, choć czasami szczególnie muzyka akcji jest dość, powiedzmy ostra. Chyba najciekawsze i najładniejsze są momenty, w których swą obecność zaznacza skromny chór, nadając oprawie nawet swoistej otoczki magii. Dużo źródeł podaje, iż Rabinowi solennie pomagał w pisaniu muzyki Harry Gregson-Williams, którego nazwisko nie pojawia się wśród twórców. Muzyka z Armageddonu po prostu się broni. Fajne tematy (szkoda że nie ma więcej motywu z utworów 3, 5 i 7), trochę rozmachu, pompatyczności, bohaterstwa, kilka, ładnych subtelnych momentów. To chyba jak dotąd obok Remember the Titans najlepsza praca w całej karierze Trevora Rabina. Myślę, że można posłuchać i być zadowolonym.

Najnowsze recenzje

Komentarze