Długie oczekiwanie okupiliśmy porządnym bólem nóg i mękami w napierającym tłumie, ale zdołaliśmy dotrwać na z góry
upatrzonych pozycjach do samego koncertu. Zanim jednak zajęliśmy miejsce (którego przyszło nam zajadle bronić do
końca), postanowiliśmy spróbować zdobyć… a jakże, autografy! Niestety, tutaj ponieśliśmy fiasko, i to dwukrotnie,
najpierw przed koncertem, gdy Ennio nie pokazał się w naszej strategicznie wybranej miejscówce przy garderobach, a
potem po występie, gdy ochrona uprzejmie acz zdecydowanie podziękowała nam za towarzystwo. Musieliśmy więc obejść
się ze smakiem, pochować płytki i udać się w swoją stronę. Ale wróćmy do koncertu…
Od razu na wstępie trzeba powiedzieć, że organizacyjnie Kraków nie popisał się. Owszem, osoba Morricone była i bez
tego gwoździem programu i najbardziej oczekiwaną gwiazdą obchodów 750-lecia lokacji miasta, niemniej sam czwartkowy
koncert w kwestiach technicznych stał na co najwyżej przeciętnym poziomie, zwłaszcza jeśli mowa o nagłośnieniu czy
wizualnych atrakcjach, a na wyjątkowo marnym, jeśli chodzi o panowanie nad tłumem. Była to masówka z wolnym dla
każdego wstępem i nie byłoby w tym nic złego, gdyby organizatorzy wykazali się odrobiną rozsądku i lepiej
zaplanowali chociażby dojście do zamkniętych sektorów (niepełnosprawni musieli przebijać się przez tłum, a tłum
cierpiał przy tym podwójnie)… Ale trudno, przeżyliśmy i z punktu przeciętnego widza opowiemy krótko o naszych
wrażeniach.
Przywieziona przez Maestro z Rzymu orkiestra Roma Sinfonietta oraz chór Coro Lirico Sinfonico Romano wyglądały imponująco i gdyby spece od
nagłośnienia przewidzieli, że Rynek Główny to nie filharmonia i akustyka może szwankować, krakowskie Stare Miasto
rozpływałoby się zapewne w dźwiękach muzyki Morricone. A tak, choć my, z naszej pozycji, wszystko słyszeliśmy bez
problemu, ludzie stojący dalej mieli powody do narzekania. Na szczęście Morricone to Morricone, więc męka się
opłaciła, bo co prawda program koncertu nie był szczytem naszych (i pewnie większości widzów) marzeń, to usłyszeć
kilka ulubionych kawałków Mistrza na żywo i pod jego batutą było niezapomnianym przeżyciem. Sam artysta mówił przed
koncertem:
„- Zostałem zaproszony do Krakowa, aby tu, na największym placu Europy, wystąpić z koncertem. Nie przez przypadek
wybrałem taki repertuar, bo wiem, że słuchać mnie będzie szeroka publiczność. Dlatego nie zdecydowałem się na
wykonanie moich utworów eksperymentalnych czy konkretnych. Przywiozłem muzykę spokojną i łagodną.” (Źródło:
Dziennik Polski, 8.06.07)
I rzeczywiście było łagodnie, choć przecież nikt nie obraziłby się za odrobinę ożywienia w postaci westernów, na
tematy z których niejeden widz zapewne oczekiwał (sami wypatrywaliśmy zwycięzcy ostatniego plebiscytu Filmmusic.pl,
czyli spektakularnego Ecstasy of Gold z Dobrego, złego i brzydkiego). Program zaplanowano jednak
inaczej i w gruncie rzeczy poza fragmentami kantaty, marszem z Karola oraz finałem Misji otrzymaliśmy
delikatny, refleksyjny repertuar.
1. Pieśń o Bogu ukrytym
Najnowsze dziecko Morricone swą premierę miało w Rzymie w marcu tego roku i na koncercie krakowskim odbyło się dopiero drugie jej
wykonanie. Partie poetyckie na podstawie dzieła Jana Pawła II odczytał (z niezłym skutkiem, choć niżej podpisany z
rumieńcem wstydu przyznaje, że wsłuchiwał się niemal wyłącznie w muzykę) aktor Jerzy Trela. Od muzycznej strony
kantata bardzo nie zaskoczyła, zwłaszcza jeśli spodziewało się, że będzie ona utworem przystępnym i napisanym dla
szerszej publiki. Rozkręcała się dość powoli, z charakterystycznymi dla Morricone chwytami kompozycyjnymi (dialog
dwu chórów, nieco w poetyce znakomitego The Mountain z Sekretu Sahary), i choć zdominowała ją
refleksyjna liryka, jeden z fragmentów każdego fana muzyki filmowej musiał przyprawić o lekki uśmiech – Morricone
bowiem przez kilka minut uraczył nas… rasową sekwencją akcji, dość statyczną co prawda, ale bardzo ciekawie (w
drapieżnej stylistyce Goldsmitha!) rozpisaną na sekcję dętą. Czekamy na edycję płytową.
2. Karol
Dość nieoczekiwanie, choć zrozumiale, pojawiła się dłuższa suita z niedawnych filmów o papieżu-Polaku. Muzyka to niezbyt koncertowa, aczkolwiek ciekawa, szkoda jednak, że dość wybiórczo potraktowana. Znakomity utwór Habemus Papam Giovanni Paolo II ucięty został w kulminacyjnym momencie, zabrakło kilku ciekawych fragmentów, i gdyby nie dramatyczny temat główny oraz uroczy marszyk Karol e gli Invasori można by zaryzykować stwierdzenie, że wkradło się na dobry początek trochę nudy. Recenzja
3. Vatel
Sądzę, że ten właśnie fragment koncertu był jedną z jego głównych słabostek. Vatel to bardzo interesujący i bogaty score i dziwi, że Morricone wybrał na potrzeby koncertu dość smętny i poza kilkoma uniesieniami nudnawy kawałek, zapominając o takich znakomitościach, jak piękny temat przewodni czy brawurowe Fete et Cynisme (które również znalazło się na naszej portalowej liście Top 30). Generalnie zatem Vatel, mimo że całkiem nieźle wpisał się w ogólny nastrój muzyczny koncertu, na tle kolejnych utworów zaprezentował się raczej blado.Recenzja
4. Dawno temu w Ameryce
Pierwsze takty tematu Deborah publiczność przyjęła z żywym aplauzem i rzeczywiście, suita ze słynnego filmu Leone wypadła po prostu znakomicie. Zabrakło co prawda genialnych Poverty oraz Cockeye’s Song, ale skrzypcowy popis solisty i piękna tematyka Morricone porwała tłum, przygotowując nas na zbliżający się punkt kulminacyjny wieczoru. Jeśli ktoś rozczarował się kantatą czy wcześniejszymi fragmentami filmowymi, tutaj usłyszał Włocha u szczytu swojej potęgi. Recenzja
5. Ofiary Wojny
Drugie miejsce w naszym rankingu Top 30! Suita z filmu Briana de Palmy również wypadła znakomicie. Widz przyzwyczajony do oryginalnej albumowej wersji tytułowego utworu mógł być co prawda zaskoczony paroma zmianami (długie opracowanie tematu na orkiestrę z późnym dołączeniem chóru, wreszcie żeński wokal w końcowej fazie), niemniej efekt całości był poruszający i w gruncie rzeczy brzmiał równie dobrze jak płytowy oryginał. Recenzja Można powiedzieć, że spektakularne wejście chóru rozpoczęło pasjonujący finał koncertu, który zdominowała oczywiście…
6. Misja
I tutaj pojawiła się suita złożona z samych standardów: a więc tematy z Gabriel’s Oboe, The Mission oraz, a może przede wszystkim, On Earth As It Is In Heaven. Chóralne zakończenie wypadło niesamowicie, zwłaszcza że Morricone odszedł nieco od płytowego oryginału (a może po prostu od oryginalnego mixingu) i mocno wyeksponował triumfalny temat na orkiestrę, który wybił się wręcz ponad śpiewy, a do spółki z potęgą perkusji stworzył naprawdę cudowny, monumentalny finał, który Kraków i jego goście na długo zapewne zapamiętają. Recenzja
Po zaplanowanej części koncertu publiczności udało się wyklaskać bis, niestety tutaj Ennio zawiódł. Gdy wracał na scenę z partyturami wielu zapewne sądziło, że uraczy nas czymś specjalnym, co po kryjomu przygotował na tę okazję (a wybór miał szeroki), niestety ograniczył się tylko do krótkiego i smętnego fragmentu Karola. A naprawdę, powtórka finału Misji byłaby czymś o wiele, wiele ciekawszym i bardziej emocjonującym.
Jak zatem ocenić koncert? Na pewno samo wystąpienie Morricone było udane, bo mimo paru słabostek repertuaru Włoch przywiózł ze sobą kilka swoich muzycznych klasyków, które na żywo brzmiały po prostu przepięknie. Kantata miała swoje momenty, Karol również, i wielka szkoda, że organizatorzy nie popisali się zbytnio, czyniąc z tak doniosłego artystycznie wydarzenia źle zaplanowaną masówkę. Jeśli jednak ktoś miał obawy, że muzyka Ennio nie przemówi do nie znających go dotąd ludzi, nie musi się martwić – oto cytacik z rozmowy, którą podsłuchał (nieładnie!) Łukasz Koperski:
„- Jakby w radiu grali taką muzykę, to bym słuchał tej twojej Zetki”
I tym optymistycznym akcentem kończymy tę krótką relację. Do następnego razu, Maestro!
Koncert obejrzeli w redakcyjnym składzie: Łukasz Koperski, Tomek Rokita, Paweł Stroiński i Marek Łach, który otrzymał funkcję portalowego skryby.