Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.

FILMMUZY 2013 – wyniki finału

Nadszedł czas na ostatnie podsumowanie minionego roku w muzyce filmowej, na rozstrzygnięcie jaki score, utwór, kompozytor, odkrycie a także gniot zasłużył na szczególne wyróżnienie ze strony naszej redakcji i wirtualną statuetkę Filmmuzy. Jak to zwykle bywa, właściwie w żadnej kategorii nie byliśmy jednogłośni, ale koniec końców udało się wyłonić zwycięzców. Oto nasi wybrańcy roku 2013.


SCORE ROKU

Abel Korzeniowski – ESCAPE FROM TOMORROW

Gdyż czasem mniej, znaczy więcej, a nieco ponad 20 minut oryginalnej muzyki naszego rodak zrobiło na nas dużo większe wrażenie niż najdłuższe kompozycje innych twórców. Escape from Tomorrow było jednym z nie tak wielu niestety tegorocznych filmów, po których obejrzeniu natychmiast pragnęliśmy odsłuchać soundtrack i przy których napisach końcowych trwaliśmy do końca wsłuchani w znakomity score (bądź to podśpiewując z dziecięcym chórkiem Imaginate! bądź nie mogąc wyrzucić z głowy pięknego tematu głównego). Wspaniałe tematy, wielkie emocje, znakomite orkiestracje… i pomyśleć, że dziś takiej muzyki musimy szukać w kinie niezależnym. W walce o naszą statuetkę polski kompozytor pokonał Angelo Badalamentiego (Stalingrad), Roque Bañosa (Evil Dead), Stevena Price’a (Gravity) oraz Johna Williamsa (The Book Thief).


KOMPOZYTOR ROKU

JOE HISAISHI

W tej kategorii ważna jest zarówno jakość, jak i ilość. Twórca, który napisze raptem jedną znakomitą pracę nie może liczyć na statuetkę, tak samo jak twórca, który będzie niezwykle płodny i pracowity, ale nie porwie nas żadną z kompozycji. Hisaishi dał nam zarówno jedno jak i drugie. Sześć soundtracków, każdy na co najmniej dobrym poziomie, utrzymane w różnej stylistyce, potrafiące zachwycić bądź pojedynczymi utworami, bądź w całości. Japończykowi zabrakło trochę szczęścia by załapać nominację czy to do kategorii score, czy utwór, ale nadrobił to sobie z nawiązką zasłużenie zdobywając tytuł najlepszego twórcy minionego roku. W niełatwym boju wyprzedził Roque Bañosa oraz Abla Korzeniowskiego.


ODKRYCIE ROKU

STEVEN PRICE

Za zaskakujący i oszałamiający awans z kompozytorskiego zaplecza, z muzycznego montażysty, aranżera, człowieka odpowiedzialnego za programowanie syntezatorów albo i gitarzysty, na twórcę jednej z ciekawszych i robiących duże wrażenie w filmie ilustracji kinowego hitu, która przyniosła mu sporo wyróżnień. Wierzymy, że nie był to jednorazowy wyskok, ale początek wielkiej kariery Stevena Price’a w wielkim kinie. Brytyjczyk w wyścigu o nasze wyróżnienie pokonał również bardzo utalentowanych kompozytorów: Rahmana Altina i Sarah Class.


UTWÓR ROKU

Roque Baños – ABOMINATIONS RISING (z „Evil Dead”)

Do trzech razy sztuka. Hiszpan mimo nominacji musiał obejść się smakiem w kategoriach „score” i „kompozytor”, ale tutaj był już najlepszy. Finał remaku Martwego zła to nie tylko najlepsze co oferuje jego score, ale i najlepsze co w ostatnich latach mogliśmy usłyszeć w horrorze. Znakomicie rozpisany na orkiestrę i mroczne chóry kawałek, równie przerażający, co porywający. Baños pokonał w tej kategorii Pino Donaggio I Paolo Steffana (Perversions and Diversions z „Passion”), Anthony’ego Gonzaleza [M83] (Un nouveau soleil z „Les rancontres d’après minuit”), Abla Korzeniowskiego (The Grand Finale z „Escape from Tomorrow”), Stevena Price’a (Shenzou z „Gravity”), Howarda Shore’a (The Forest River (Extended Version) z „The Hobbit: the Desolation of smaug”) oraz Hansa Zimmera (Lost but Won z „Rush”).


ANTYMUZA: GNIOT ROKU

Benjamin Wallfisch – HAMMER OF THE GODS

Za stworzenie muzyki tak słabej, że każdy z nas męczył się niemiłosiernie słuchając tego soundtracka. Na dodatek miała być to muzyka do filmu o wikingach, tymczasem otrzymaliśmy bezmyślną papkę elektronicznych brzmień, z elementami techno czy dubstepu, muzykę pozbawioną myśli przewodniej i jakichkolwiek emocji, kompletnie gryzącą się z ilustrowanym obrazem. A przecież Benjamin Wallfisch to bardzo dobry orkiestrator i takiej sieczki podpisanej jego nazwiskiem się nie spodziewaliśmy. Twórca ten uratował przed „zaszczytem” zgarnięcia tytułu twórcy największego gniota AD 2013 Marco Beltramiego (World War Z) i Alana Silvestri (Red 2).

Uzasadnienie naszych nominacji – ARTYKUŁ

Na zakończenie muzycznych podsumowań 2013, jeszcze głosy od członków redakcji, nie wszystkich tym razem, wszak nie chcemy męczyć czytelników nadmiarem tekstu. Swoimi przemyśleniami podzielą się najmłodszy (stażem) i najbardziej doświadczony (dla odmiany wiekiem;)) recenzent Filmmusic.pl.

Tomasz Ludward: Zacznę po celebrycku. Po pierwsze, 2013 był rokiem dominacji Briana Tylera w kinie rozrywkowym, w którym od czasu Hansa Zimmera żaden inny kompozytor nie wywindował swojej osoby do marketingowego nieba tak, jak uczynił to Amerykanin. Z jednej strony fakt, że wkroczył on na czerwony dywan pod rękę z gwiazdami Irona Mana czy Thora może cieszyć – trzymający się na uboczu świat muzyki filmowej zyskał bowiem swoją gwiazdeczkę. Z drugiej, jakość samej muzyki dla wielu pozostaje dyskusyjna. Trudno, coś za coś.

Nic przełomowego nie odbyło się w ciągu ostatnich 12 miesięcy, niewiele też pewnie zostanie zapamiętane. Cieszy fakt, że twórcy wyróżnionych prac pochodzą z różnych części globu, że w roku ubiegłym parali się pracami o odmiennej tematyce dla często odległej od siebie publiczności pod względem upodobań. I wybrnęli z tego zwycięską ręką. Przez to również poprzedni rok był prawdziwym sukcesem dla wielu z nich. Wystarczy wspomnieć Abla Korzeniowskiego czy Roque Bañosa – obaj już na dobre zadomowili się w czołówce swojego fachu. Jednak ich powodzenie nie jest spektakularne i ten sam przymiotnik dotyczy wyróżnionych prac.

Z formą wśród gigantów bywało różnie. Przyzwyczajeni do laurów potwierdzają wysoki poziom: Thomas Newman, John Williams, Joe Hisaishi, wciąż reprezentują i trzymają w ryzach to, czym udało im się kierować w muzyce filmowej od kilkunastu lat. Inni nestorzy, tacy jak Alan Silvestri, Howard Shore, czy James Newton Howard stracili zapał (który to już raz?) i przeciągają swój brak pomysłowości, podpisując swoim nazwiskiem coraz to bardziej przeciętne prace. Wszystko to jednak powtarza jeśli nie chorobę, to na pewno czkawkę lat ubiegłych. Mam na myśli brak jednego, konsekwentnego arcydzieła, które przypieczętowałoby te porządne, aczkolwiek tylko porządne, 12 miesięcy.

Tutaj tego nie widać, nie w takiej skali, ale wiele miejsca poświęciliśmy w swoim debatowaniu na muzykę wpisującą się w nurty elektroniczne i ambient. Kilka prac Cliffa Martineza czy Maxa Richtera dzielnie zaakcentowało swoją obecność w mniejszych (The Congress), ale też głośniejszych obrazach (Only God Forgives). Zwieńczeniem tego podejścia do kompozycji są prace M83 – kapeli, dla której przygoda z muzyką filmową okazała się ciekawym i udanym eksperymentem. Oby więcej tego typu muzycznych mariaży.

Na koniec, krótki komentarz o hegemonie ubiegłego roku, jakim okazuje się ścieżka dobra, choć wywołująca mnóstwo kontrowersji wśród recenzentów i słuchaczy. O ile nie zgadzam się z przyznaniem pierwszeństwa utworowi Shenzou w głosowaniu (to Don’t Let Go świadczy o klasie tej muzyki), o tyle skłaniam się ku zupełnie pozytywnym opiniom na temat Gravity (to murowany zwycięzca Oscarów). Price zaryzykował. Stworzył własną wizję muzyki kosmosu, nie bojąc się zestawić spokoju z prawdziwą drastycznością dźwięków. I jestem pewien, że z tego zacnego grona, jeśli w ogóle cokolwiek, to zapamiętamy właśnie Gravity. Konkurencja była mocna. Aby się wybić, trzeba było wystrzelić naprawdę wysoko. Price zrobił to dosłownie i w przenośni, a może raczej w próżni.

Tomasz Rokita: Trudno w obecnej dobie oraz podejściu filmowców o muzykę filmową, która wyróżnia się w filmie (co jeszcze kilka, kilkanaście lat temu było 'standardem’), toteż w moim podsumowaniu roku 2013 chciałbym zwrócić uwagę na filmy bądź sekwencje, w których muzyka filmowa odegrała bardziej znaczącą rolę.

Co ciekawe, najwięcej chyba w tym względzie do powodzenia miał „ambientowiec” Cliff Martinez. Jego elektroniczna, surrealistyczna, ponuro brzmiąca oprawa w Tylko Bóg wybacza, razem z nietuzinkowymi zdjęciami przywodziła na myśl sferę audio-wizualną w filmach Kubricka. Bardzo ciekawie korelowała także z sentymentalnymi piosenkami karaoke śpiewanymi przez wielce intrygującą postać wymierzającego sprawiedliwość policjanta. Z kolei w kontrowersyjnym Spring Breakers Martinez połączył swe siły w z DJ-em Skirllexem, czego efektem był soundtrack buzujący w filmie dyskotekowo-techno tonem, wsparty klimatyczną elektroniką kompozytora. Bardzo ciekawym pod względem konstrukcji muzycznej ścieżki dźwiękowej był hiszpański thriller Grand Piano, w którym (oprócz napisów początkowych i końcowych) nie ma muzyki ilustracyjnej per se. Zastępuje ją wymyślona od zera przez Victora Reyesa muzyka, która odgrywana jest na koncertowej hali przez głównego bohatera-pianistę i symfoniczną orkiestrę. Mimo tego, że orkiestra udaje 'poważne’ klasyczne granie, owa muzyka użytkowa posiada sporo smaczków kojarzących się z muzyką filmową. Na dokładkę kompozytor z reżyserem Eugenio Mirą stworzyli fikcyjny, arcytrudny w zamyśle i kluczowy dla fabuły filmu utwór La Cinquette. Inny film, który zyskał sporo od oprawy muzycznej to podobnie kontrowersyjny Escape From Tomorrow. Muzycznie operowych rozmiarów końcówka, sekwencja lotu „marzeń” w symulatorze, przejazd atrakcjami parku rozrywki w asyście nacechowanego przygodą tematu głównego czy też intensywne dziecięce chórki dla schizofrenii atakującej głównego bohatera z pewnością złożyły się na tak zjawiskową pracę Abla Korzeniowskiego.

Ciekawie w wampirycznym melodramacie dla dorosłych Byzantium radzi sobie liryczno-mroczna ilustracja Javiera Navarette, wsparta fortepianową klasyką Szostakowicza wykonywaną przez Simona Chamberlaina. Co prawda Max Richter dokonuje bezwstydnego plagiatu adaptując swoją znakomitą kompozycję On the Nature of Daylight, ale bez niej prowadzone w zwolnionym tempie finałowe rozstrzygnięcia dramatu Disconnect nie miałyby połowy swej siły oddziaływania. Żadnych nowych horyzontów nie usłyszymy w muzyce z Konesera Giuseppe Tornatore, jedna nie można powiedzieć, aby leciwy Ennio Morricone zawiód. A raz – w sekwencji ukazującej tajne pomieszczenie z arcydziełami sztuki i my podziwiamy kolekcję Virgila Oldmana, w czym mocno pomaga eteryczny żeński wokal połączony z rozmarzoną muzyką włoskiego nestora gatunku. Bardzo ciekawie klimat budowany jest również w ponurym dramacie Labirynt, którego religijne wątki próbuje oddać nietuzinkowa praca Johana Johannsona. Tworzy on depresyjną, liturgiczną aurę min. poprzez użycie kościelnego organu. Nie sposób nie wspomnieć o muzyce w Wielkim Gatbsym. Wszyscy zwracają uwagę na piosenki Lany Del Ray, Florance + Machine, przeróbki starych szlagierów, ale bardzo istotną rolę pełni także score niezawodnego Craiga Armstronga. Piękny temat miłosny i scena przy drzewie ociekają wyidealizowaną romantyką, w stan melancholii przenosi temat zielonego światła, natomiast chyba najbardziej zaskakująca od strony muzycznej jest sekwencja wyjazdu bohaterów do Nowego Jorku, gdzie szkocki kompozytor cytuje minimalistyczną twórczość Johna Adamsa.

Mocno dostało się za nieoryginalność debiutantowi Ryanowi Amonowi, ale paradoksalnie jego oprawa muzyczna do kina s-f Elizjum jest tego obrazu bijącym sercem. Najmilsze na mnie jednak wrażenie zrobił finał, w którym możemy usłyszeć emocjonalną, budującą muzykę z żeńską wokalizą, która ładnie podsumowuje skrytykowaną za socjalistyczne zapędy utopię Neilla Blomkampa. Jeżeli jesteśmy już w estetyce fantastyczno-naukowej, na uwagę zasługuje świetna piosenka z napisów końcowych Niepamięci, śpiewana przez norweską wokalistkę Susanne Sundfor, wykorzystujący główny temat score’u M83 i mile przywodzi na myśl piosenki filmowe z lat 80-ych, kiedy to były one czymś więcej niż tylko produktem pochodnym ścieżki dźwiękowej.

Ciężko mi wskazać znaczące dokonania w typowych hollywoodzkich blockbusterach, jako, że od kilku sezonów ich warstwa muzyczna to przeważnie plastykowy produkt pomyślany jako „najmniejszy wspólny mianownik”…

Najnowsze artykuły

Komentarze