Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.

6. Festiwal Muzyki Filmowej w Krakowie – DZIEŃ 2: KONCERTY

Tomek Rokita, Marek Łach | 21-04-2022 r.

HOMO SPIRITUALIS: MUZYCZNA PODRÓŻ DO JASKINI SNÓW

Po dwóch spotkaniach z kompozytorami, udaliśmy się z Małopolskiego Ogrodu Sztuk do położonego nieopodal kościoła Św. Katarzyny Aleksandryjskiej, by wysłuchać koncertu muzyki Holendra Ernsta Reijsegera z filmów dokumentalnych Wernera Herzoga o wiele mówiącym (i obiecującym) tytule Homo Spiritualis: Muzyczna podróż do jaskini snów.

Już samo miejsce rozgrywania koncertu jest swoistym novum w historii krakowskiego festiwalu. Na tyłach kościoła umieszczono scenę wraz z ekranem a dla widzów zostały przygotowane krzesełka. Wkrótce na scenę, przy akompaniamencie elektronicznego, mistycznego podkładu, wszedł holenderski kompozytor i solista oraz współpracujący z nim muzycy i wykonawcy, którzy zjechali się do Krakowa z różnych stron świata. Mieszanka była to iście kosmopolityczna, ponieważ obok pianisty Harmena Fraanje, na koncercie mieliśmy szansę posłuchać także pochodzącego z Senegalu wokalisty Moli Sylla, 4-osobowego chórku Concordu E Tenore De Orosei z Sardynii oraz kameralnej sekcji chóru Capelli Cracoviensis. Holenderski wirtuoz wiolonczeli przygotował dla widzów i słuchaczy dwie, aż 45-minutowe suity z trzech produkcji Herzoga.

Pierwszą była Jaskinia zapomnianych snów. Muzyka pochodząca z dokumentu opowiadającego o jaskini Chauveta we Francji, w której odnaleziono rysunki naskalne sprzed 30 tys. lat. Twór to dość specyficzny, ilustracja uduchowiona, mistyczna w wyrazie, w której spotykają się czasami melancholijne, a czasami nerwowe solówki Reijsegera, subtelne chóry oraz fortepian (a także pozytyw organowy). Muzyka umiejętnie korespondowała z ukazywanymi na ekranie sekwencjami pięknych malunków zwierząt wykonanych przez naszych pra-przodków.

Miejsce rozgrywania koncertu dodatkowo potęgowało wrażenie aury tajemnicy, powagi i szacunku dla niezwykłego odkrycia z Francji oraz obcowania z przejawami działalności ludzkiej sprzed kilkuset wieków. Filmy dokumentalne niemieckiego twórcy często wchodzą w swoistą intelektualną sakralność, czemu wydatnie pomagają dość nowatorskie eksperymenty muzyczne Reijsegera. Ciekawym momentem było ekranowe wystąpienie jednego z naukowców, który „grał” na starożytnym flecie odkrytym w jaskini, natomiast Holender sprytnie wydobywał pojedyncze dźwięki za pomocą swojej wiolonczeli. Zaznajomieni wstępnie z dokonaniami Reijsegera i spółki, zgodnie stwierdziliśmy, iż ta trój- kwadransowa suita była bardzo dobrą oraz wierną prezentacją oryginalnej muzyki.

Druga część koncertu, zatytułowana Requiem dla umierającej planety skupiała się na ilustracjach z dwóch innych form dokumentalnych niemieckiego reżysera: Białego diamentu i Odległej, błękitnej planety. Wybór muzyczny tej odsłony był już bardziej abstrakcyjny, niekonwencjonalny, by nie powiedzieć awangardowy, chociaż muzyka Rejisegera nadal utrzymywała ów sakralny charakter. A szczególnie do morskich sekwencji, gdzie fauna przypominała nieco wyrosłe z science-fiction obce światy – zabieg narracyjny stosowany również min. w znakomitych Spotkaniach na krańcu świata. W tej części Holender częściej uciekał się do swoich jazzowych korzeni. Było sporo improwizacji, zabawy z formą i rytmem (min. uderzenia o struny, obudowę instrumentu). Muzyka czasami stawiała wyzwanie i część naszych redakcyjnych kolegów szczerze przyznała, że miała z nią problemy…

Ale jednocześnie ta część występu posiadała prawdopodobnie najbardziej satysfakcjonujący emocjonalnie fragment. Budowana przez kilka minut kompozycja z zawodzącą nerwowo wiolonczelą Rejisegera, emocjonalnym fortepianem Fraanje i ekspresyjnymi wokalami Sylli stworzyła dramatyczny tercet, który mógł się bardzo podobać. Trudno określić czy była to muzyka do któregoś z filmów, czy utwór w jakiś sposób inspirowany nimi, jako że podczas jego wykonania ekran był zgaszony. Należy tu też wspomnieć o klimatycznym pojawieniu się samego Senegalczyka, który w ciemności przechadzał się z wzniesionymi rękami główną nawą kościoła ku scenie. Nie obyło się bez momentów humorystycznych, gdy chiński bohater filmu Herzoga kichnął „gasząc” ekranową prezentację…

Rok temu w swoich relacjach z piątego FMF-u zwracaliśmy uwagę, iż festiwal powinien balansować mainstreamowe punkty programu w postaci różnorakich gal i pokazów symultanicznych, muzyką filmową, która funkcjonuje poza głównym nurtem, ponieważ dla niej również jest miejsce na kilkudniowym festiwalu. Koncert Reijsegera (a także następujący po nim Dreamland) był idealną odpowiedzią na tego typu uwagi. I chociaż część kolegów miała swe wątpliwości co do jego być może aż nazbyt alternatywnego charakteru, jego umiejscowienie w gotyckim kościele, klimat oraz pewna kameralność stworzyły nową jakość krakowskiego święta filmówki. Bo przecież kulturalna wizytówka Krakowa też do czegoś zobowiązuje. Poza mainstreamem działa kilku bardzo ciekawych twórców muzyki filmowej i wydaje nam się, że jest z czego wybierać i zapraszać na kolejne odsłony FMF-u, do czego oczywiście jego organizatorów zachęcamy. Koncert mimo, iż pod koniec nieco dłużący się, był jednym z niewątpliwych sukcesów tego festiwalu.


DREAMLAND: GŁOSY ISLANDII

Kolejnym nietuzinkowym widowiskiem tego wieczoru miał być koncert islandzki, poświęcony muzyce Valgeira Sigurðssona. Stosunkowo młody jeszcze artysta jest kompozytorem, producentem i instrumentalistą, zaś w świecie najlepiej znany jest ze współpracy ze swoją rodaczką Björk. Sigurðsson pracował z nią przy Tańcząc w ciemnościach oraz przy czterech kolejnych jej albumach, po czym w 2007 roku zadebiutował ze swoją pierwszą solową płytą.

Późny, bo rozpoczęty o godzinie 22, koncert w Małopolskim Ogrodzie Sztuki był poświęcony dwóm projektom Sigurðssona: solowemu albumowi Architecture of Loss (2012) oraz soundtrackowi do filmu dokumentalnego Draumalandið (Dreamland, 2010). Tym samym uczestnicy piątkowego Festiwalu mieli po raz kolejny tego wieczoru okazję wziąć udział w widowisku z pogranicza muzyki filmowej.

Architecture of Loss przywitało słuchaczy niezwykle gęstą, ambientową aurą, która wiernie odtworzyła płytowy utwór Guard Down. Początkowe dźwięki, choć wprawiały w zakłopotanie, przywodząc na myśl usterkę nagłośnienia, szybko okazały się zaplanowanym efektem, którym Sigurðsson odmalował odrealniony, elektroniczny pejzaż, jako podkład dla instrumentalnego dialogu altówki (Nadia Sirota) i violi da gamba (Liam Byrne). Rozedrgane, przesterowane dźwięki, dekonstrukcja linii melodycznych – chłodna, skandynawska dusza objawiła się publiczności z całą mocą. Sam autor zza panelu swojego sprzętu elektronicznego wyglądał na wyobcowanego, skoncentrowanego, zanurzonego w wykonywanej muzyce.

Architecture of Loss mogła być dla części publiczności dziełem zbyt dziwnym, awangardowym, zbyt obco brzmiącym w stosunku do tego, co Festiwal zwykł proponować. I faktycznie, chyba żaden z festiwalowych gości nie odszedł dalej od klasycznie rozumianej muzyki filmowej niż Sigurðsson w tych kilkudziesięciu minutach solowego projektu. Niemniej jednak był to ciekawy, chyba trafiony zabieg – podobnie jak dwie godziny wcześniej Reijseger, również Islandczyk wyrwał na chwilę publikę z jej przyzwyczajeń i otworzył oczy na eksperymenty, które odbywają się gdzieś na uboczu współczesnego świata soundtracków. Bez wątpienia z tą częścią koncertu Sigurðsson mógłby z powodzeniem zawitać na undergroundowym festiwalu w rodzaju krakowskiego Unsound Festival… i zyskałby tam pewnie niemały aplauz.

Druga część koncertu, Dreamland, przywróciła publiczność w rejony bardziej standardowej muzyki filmowej. Pałeczkę przejęła FMF Chamber Orchestra, natomiast wizualnym tłem Sigurðsson uczynił piękne, islandzkie krajobrazy – pamiątki po miejscach, które zniszczyła ekspansja przemysłowa. Dreamland to stosunkowo prosta muzyka, bez większych komplikacji brzmieniowych; momentami wręcz zbyt prosta, w stosunku do tego, co z minimalistycznymi formami czynił dzień wcześniej Iglesias… Sigurðsson potrafił jednak z tej kompozycji wykrzesać sporo bezpośrednich emocji, których wiele osób szuka w muzyce filmowej, czego przykładem jest efektowny utwór Helter Smelter. Z pewnością po trudnym koncercie Reijsegera i po zaskakującym Architecture of Loss publiczność zasłużyła sobie na taką odmianę.

Całościowo Dreamland nie robi jednak większego wrażenia. W porównaniu z innymi kompozycjami do kina dokumentalnego ostatnich lat Sigurðsson prezentuje się najwyżej poprawnie. Bezpośredni, jednoznaczny emocjonalizm jego ścieżki zbyt często trąci sentymentalną manipulacją, manifestacją pod tezę.

Inaczej niż na płycie, koncertowy Dreamland zakończony został (podwójnie – bo również na bis) przez pełen wigoru, chwytliwy i rytmiczny utwór Past Tundra. W interpretacji debiutujących Piotra Wajraka i FMF Chamber Orchestra kawałek ten nabrał muskularnego, niemal anthemowego charakteru, czym oddalił się dość znacznie od brzmienia oryginału. Ale jednocześnie utworem tym Sigurðsson i orkiestra udowodnili, że obok elektronicznej awangardy da się pisać też proste, wpadające w ucho utwory, które mogłyby z powodzeniem trafić do któregoś z amerykańskich blockbusterów.

Trzeba więc przyznać, że muzyka Sigurðssona potrafi cieszyć. Miło i inspirująco było obserwować, jak dobrze muzycy bawią się wykonywanym materiałem i ile radości im on sprawia, czego najlepszym dowodem były uśmiechy, które nie schodziły z twarzy wiolonczelistek, wczuwających się w energetyczne takty Past Tundra.

Zdjęcia: Maciej Wawrzyniec Olech; Wojciech Wandzel

Najnowsze artykuły

Komentarze