Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Frizzell

Alien: Resurrection – Expanded Edition (Obcy: Przebudzenie)

(2010)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 07-07-2018 r.

Nie było łatwo rozbudzić (a raczej przebudzić na nowo) apetyty fanów na kolejne widowiska z tytułowym obcym w roli głównej. Właściwie nikomu poza studiem Foxa nie zależało na stworzeniu czwartego Aliena. Zachwyceni twórczością Jossa Whedona, decydenci, postanowili zatrudnić go do napisania scenariusza, ale i tu nie obyło się bez kontrowersji. Pierwotnie w centrum uwagi postawiono sklonowaną Newt, ale po wstępnych „przymiarkach” porzucono pomysł. Zamiast tego (mając wstępną zgodę aktorki na powrót do serii) wskrzeszono Ripley. Nie taką Ripley, jaką znaliśmy z trzech poprzednich odsłon. Jej klon pełnił tutaj rolę łącznika pomiędzy ludźmi, a nowym pokoleniem wyhodowanych z jej kodu genetycznego, obcych. Realizację tego projektu próbowano „wcisnąć” między innymi Peterowi Jacksonowi oraz Bryanowi Singerowi. Ostatecznie jednak całość spoczęła na barkach niezbyt obytego z kinem blockbusterowym – Jean-Pierre Jeunet. Mówi się, że francuski reżyser nie wierzył w sens tworzenia czwartej odsłony Aliena, ale mimo wszystko przystał na propozycję decydentów Foxa. Otoczony własną ekipą otrzymał od producentów praktycznie nieograniczoną kontrolę nad kreatywną cząstką projektu. To właśnie dzięki jego ingerencji zmieniono finał widowiska, które w pierwotnym planie miał ukazywał epicki pojedynek na Ziemi. Cięcia budżetowe również zrobiły swoje, aczkolwiek od strony wizualnej Obcy: Przebudzenie (Alien: Resurrection) prezentował się zacnie, jak na tamte czasy. Zdjęcia i dynamika montażu również stawiały ten produkt w bardzo dobrym świetle. Mimo tego wśród krytyków zapanował podział, a zmęczona tą serią widownia, nie do końca dopisała. Porażka komercyjna stała się faktem. Przykrym doświadczeniem skutecznie blokującym na długie lata powstawanie kolejnych odsłon tej franczyzy.

Kreatywna kontrola Jeuneta nad czwartym Alienem najwyraźniej nie obejmowała oprawy muzycznej, skoro decydenci Foxa postanowili urządzić casting na stanowisko kompozytora. Jednym z kandydatów był właśnie John Frizzell, który zaimponował producentom swoją muzyką do fabularyzowanego dokumentu The Empty Mirror. Warunek był jeden. Ścieżka dźwiękowa do Przebudzenia miała różnić się od tego, co na potrzeby serii stworzyli kolejno Goldsmith, Horner i Goldenthal. Czy kompozytor spełnił te wymogi w stu procentach?

Podziwiając efekt końcowy można powiedzieć, że w pewnym stopniu na pewno odciął się od muzycznej spuścizny serii, ale wielu porównań i obowiązkowych nawiązań nie sposób było uniknąć. Mało, że po raz pierwszy od dłuższego czasu powrócił temat przewodni Goldsmitha, to na dokładkę cała filozofia budowania napięcia i tworzenia muzycznej akcji jak żyw przypomina dokonania jednego z poprzedników. Troszeczkę bardziej ugrzecznione, pozbawione tego eksperymentatorskiego pazura, jakim Goldenthal zadzierał karty partytury trzeciego Obcego. Zamiast tego otrzymaliśmy idealnie zrównoważoną mieszankę orkiestrowo-elektronicznej, szczelnie wypełniającej filmowe kadry, ilustracji. Techniczna strona przedsięwzięcia to jedno, ale główną uwagę koncentrować miał nowy temat przypisany sklonowanej po dwustu latach, Ellen Ripley. Liryczna, zabarwiona nutką melancholii, melodia, obarczona została tutaj erotycznym wydźwiękiem. Na pierwszy rzut ucha prezentuje się to dosyć bezbarwnie, ale wszystko zaczyna nabierać większego sensu, kiedy odniesiemy się do filmowego kontekstu. Do lansowanego tam nowego oblicza głównej bohaterki. Kobiety silnej, świadomej zagrożenia ze strony obcego gatunku wyhodowanego z jej kodu DNA, ale emocjonalnie bardzo mocno związanej z tytułową kreaturą. Wymowne są tutaj sceny kiedy Ripley nawiązuje intymny wręcz kontakt; najpierw z „rasowym” ksenomorfem, a później z jego ludzką krzyżówką. Kontrapunktyczne epatowanie brzydotą w kontekście tak skonstruowanego tematu jawi się tutaj jako swoistego rodzaju muzyczna dewiacja, fetysz… Nazwijmy to jak chcemy, ale efekt jest satysfakcjonujący.



O satysfakcji i poczuciu spełnienia ciążących na kompozytorze powinnościach możemy mówić również w kwestiach narratywnych. Napięcie kumulowane jest w sposób prawie że podręcznikowy. Goldsmithowskie „przestrzenie” racjonalizujące miejsce toczącej się akcji – bezkres kosmosu – ścielą grunt pod bardziej suspensowe, atmosferyczne granie. Frizzell nie boi się tutaj korzystać zarówno z organicznych, jak i syntetycznych środków muzycznego wyrazu. Wszystko jednak w ramach ogólnie przyjętej normy powolnego budowania napięcia. Dopiero wkroczenie na arenę wydarzeń pierwszego ksenomorfa uwalnia cały potencjał aparatu wykonawczego. Scena ucieczki obcego okraszona została dynamiczną, świetnie podłożoną muzyczną akcją, wśród której łatwo wyszczególnić narastający w formie crescenda, upiorny motyw. Będzie on filarem najbardziej kluczowych pod względem dramaturgicznym, scen akcji. Idealnym tego przykładem jest sekwencja podwodnej ucieczki oraz konfrontacji z ludzką hybrydą kosmity. I właśnie w kontekście tych scen warto zwrócić uwagę na rozłożenie proporcji orkiestra-elektronika. Im stawka jest większa, tym bardziej szala przechyla się na korzyść tej pierwszej. Dysonujące z orkiestrą, świszczące dźwięki i pulsujące bity, traktowane są jako element poboczny, urozmaicający i wnoszący szczyptę chaosu w odmierzone od linijki orkiestracje. Trochę brakuje tej nieprzewidywalności warsztatu Goldenthala, aczkolwiek w kilku sekwencjach można dosłyszeć się nieśmiałych prób ingerencji w pracę dęciaków. Trzeba jednak maksymalnie wytężyć słuch, bo pozostała część sfery audytywnej nie pozostawi nam zbyt wiele przestrzeni do anatomicznego wglądu w treść ścieżki dźwiękowej. Ale od czego mamy coś takiego, jak album soundtrackowy?

Takowy ukazał się nakładem RCA Victor tuż po kinowej premierze Przebudzenia, jeszcze w listopadzie 1997 roku. Na płycie znalazło się czternaście utworów o łącznym czasie trwania nieznacznie przekraczającym 45 minut. Jeżeli mówimy o selekcji materiału skomponowanego przez Johna Frizzella, to należałoby od tej liczby odjąć pięciominutowy klasyk Handela, Priva Son D’Ogni Conforto. Reszta, to skrzętnie dobrany i przemontowany highlight z obszernej, bo prawie dziewięćdziesięciominutowej partytury Amerykanina. I jeżeli już tak dobrany zestaw miał prawo budzić pewne obiekcje wśród szerszego grona odbiorców, to co można było powiedzieć o wydanym w roku 2010, rozszerzonym albumie soundtrackowym? Korzystając z dobrych kontaktów z kompozytorem i studiem Foxa, wytwórnia La-La Land Records postanowiła wyjść naprzeciw tysiącom fanów serii Alien, których apetyty wyostrzyły kolekcjonerskie edycje ścieżek dźwiękowych z pierwszych dwóch filmów. Skompletowano więc całość muzyki, jaka wybrzmiała w filmie Jeuneta, wzbogacając to wszystko o kilka alternatywnych wykonań obecnych na taśmach-matkach. Umowa licencyjna pozwoliła również zaprezentować remasterowany zrzut z oryginalnego albumu soundtrackowego dając w ten sposób blisko 140-minutowy kolos rozpostarty na dwa, szczelnie wypełnione krążki. Limitowany do 3500 egzemplarzy specjał tradycyjnie opatrzono grubą książeczką z obszernymi opisami track-by-track. Biorąc pod uwagę porażającą ilość materiału, jaki znalazł się na tym wydaniu, nie będzie wielkim odkryciem stwierdzenie, że znajdzie ono swoją niszę tylko i wyłącznie wśród najbardziej zapalonych miłośników ścieżek dźwiękowych do serii Obcy. Tak się składa, że jestem jednym z nich.

Może dlatego troszkę bardziej łagodnym okiem i uchem spoglądałem na treść filmowego nagrania. Rozpoczynane tematem przewodnim już na wstępie dyktowało posępny nastrój, w jakim zamknięta jest dalsza część partytury. Cytat motywu Goldsmitha jest tutaj dosłownie symboliczny, ponieważ, jak już wcześniej wspomniałem, główna bohaterka, do której odnośnikiem był ów motyw, otrzymuje w obrazie Jeuneta nową wizytówkę. I zapoznajemy się z nią już na samym początku pierwszego krążka. Powolne budowanie napięcia wychodzi Fizzellowi całkiem fajnie. W odróżnieniu od albumu regularnego, gdzie dosyć szybko skaczemy do bardziej dynamicznych fragmentów, tutaj wchodzimy w istotę akcji dosyć „miękko”. I słusznie, ponieważ gdy tylko uwolniony zostanie cały potencjał orkiestrowo-elektronicznej palety wykonawczej, będziemy imać się dosłownie każdego underscorowego fragmentu, aby złapać oddech. Większość kluczowych fragmentów akcji mieliśmy już okazję wysłuchać w regularnym soundtracku. Rozszerzona edycja tylko nieznacznie poszerza te horyzonty. W takim jednak podniosłym nastroju zmierzać będziemy do końca pierwszego krążka.

Początek drugiego jest kontynuacją tej myśli muzycznej – intensywniejszą i bardziej rozbudowaną pod względem dramaturgicznym. Wymagał tego finałowy akt Przebudzenia, kiedy dochodzi do konfrontacji Ripley z jej protoplastą. Patetyczna końcówka dosyć niespodziewanie kończy naszą przygodę z materiałem filmowym. Teraz przez najbliższych kilkanaście minut mierzyć się będziemy z alternatywnymi wykonaniami utworów zdobiących prolog i epilog widowiska. Reszta przestrzeni dyskowej jest natomiast zarezerwowana na remasterowany reprint oryginalnego albumu soundtrackowego.



Wysłuchawszy tego wszystkiego nie unikniemy pytania o sens inwestowania w to rozszerzone, czasami trudne w obyciu wydanie. Jeżeli na półce od lat dobrze służy nam krążek od RCA i nie czujemy absolutnie żadnej potrzeby poszerzania swojej wiedzy na temat każdego detalu muzycznego Obcego: Przebudzenia, to uważam, że lepiej pozostać przy tym krótszym słuchowisku. Limitowany specjał od La-La Land Records będzie domeną tylko tych najbardziej zagorzałych miłośników muzycznej serii Alien.

Inne recenzje z serii:

  • Prometheus
  • Alien Covenant
  • Alien
  • Aliens – The Deluxe Edition
  • Alien 3
  • Alien 3 – Expanded Edition
  • Alien: Resurrection
  • The Alien Trilogy
  • Alien vs. Predator
  • AVPR: Aliens vs Predator – Requiem
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze