Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Tom Holkenborg

Zack Snyder’s Justice League (Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera)

(2021)
3,0
Oceń tytuł:

Przyszedł czas, aby się ugryźć w język, posypać głowę popiołem i odszczekać wszystko to, co przez lata kierowaliśmy w stronę zagorzałych miłośników twórczości Zacka Snydera. Kontekst tego, czemu ostatecznie projekt zwany Ligą sprawiedliwości trafił na ręce Jossa Whedona jest chyba wszystkim doskonale znany. „Nieświadomych” odsyłamy do recenzji ścieżki dźwiękowej powstałej na potrzeby kinowego montażu. Od momentu, kiedy do kin trafił ten obraz, z jednej strony nie można było się opędzić od krytyki kierowanej pod adresem twórców tego potworka. Z drugiej coraz mocniej do głosu dochodzili fani Snydera, którzy z uporem godnym podziwu domagali się wypuszczenia „autorskiej” wersji przygód komiksowych bohaterów. Wokół „Snyder’s Cut” narosło tyle mitów, iż po pewnym czasie mało kto wierzył, że do tego w ogóle kiedykolwiek dojdzie. Ale ku zaskoczeniu wszystkich w roku 2020 świat obiegła informacja, że Zack powraca do pracy nad Ligą. Docelowo miał powstać czteroodcinkowy serial udostępniony na platformie HBO Max, ale w toku działań zdecydowano się wypuścić wszystko jako jeden film. Machina ruszyła więc z pełną parą – ta produkcyjna jak i marketingowa. Na dokończenie wielu scen wyłożono całkiem sporą sumę pieniędzy, a zaistniałe braki uzupełniono dokrętkami. W ten oto sposób po ponad roku przygotowań na ręce fanów trafił produkt, o którym marzyli przez minione lata – czterogodzinną opowieść o zjednoczonej lidze superbohaterów stawiających czoło przybyszom z innego świata.



Do ostatnich chwil nie wierzyliśmy, że z tej historii da się wykrzesać coś więcej. Wrażenia wyniesione z wersji Whedona w żaden sposób nie sugerowały, że za tym zlepkiem mniej lub bardziej efektownych scen stoi coś większego. No i proszę, przygoda z autorską wersją Ligi Snydera skutecznie wyprowadziła nas z tego błędu. I nie chodzi bynajmniej o kwestię przedłużenia tego doświadczenia o dwie godziny – rozwinięcia wątków, które w oryginale zostały potraktowane po macoszemu. Gdyby dokonać głębszej analizy, okazałoby się, że sporo z tego, co widzieliśmy w kinie po prostu poszło do kosza. W przeciwieństwie do Whedona, Snyder skupił się na ukazaniu skomplikowanej przeszłości poszczególnych herosów i tego, co pchnęło ich do wspólnej walki z najeźdźcą. Największym wygranym tej wersji wydaje się jednak antagonista, czyli Steppenwolf. Postać, która w wizji Whedona była pokracznym kolosem, wygłaszającym w sposób wręcz irytujący, podniosłe frazy. Tutaj zyskał na ukazaniu całego kontekstu jego determinacji i relacji między nim, a zwierzchnikiem – Darkseidem. Obudowanie tej historii w dodatkowe wątki po prostu czyni ten film zupełnie innym doświadczeniem. Niekoniecznie wizualnym, bo tutaj w dalszym ciągu królują brudne odcienie, nieznośne kontrasty i paskudne wręcz CGI. Wielu widzów może również zaskoczyć format, w jakim opublikowano „Snyder’s Cut” – zbliżony do telewizyjnego 4:3. W rzeczywistości jest to oryginalny format z taśm IMAX jakimi kręcono całość materiału. Niemniej podziwianie tego na małym ekranie wygląda troszkę jak cofnięcie się do ery VHSów. Rzecz gustu.



W kategoriach gustu można również zamknąć kwestie związane z oprawą muzyczną. Pamiętamy, jak w momencie ukazania się filmu Whedona, miłośnicy obrazów Snydera spod szyldu DCEU wylewali swoją żółć pod adresem Danny’ego Elfmana za muzykę jaką stworzył. Odżegnanie się od tematów Zimmera i napastliwych perkusjonaliów Holkenborga, by powrócić do klasycznych orkiestracji i melodii… Dla fana Snydera było to nie do zaakceptowania, podczas gdy większość miłośników muzyki filmowej doceniało finezję z jaką Elfman brylował między kultowymi melodiami. Chyba nikt nie łudził się, że Snyder wykorzysta ten materiał w swojej wersji filmu. Zgodnie z oczekiwaniami zaprosił do współpracy Toma Holkenborga, który już wielokrotnie wspominał, że zanim jeszcze rozstał się z Ligą zdążył stworzyć wiele „ciekawego” i naszpikowanego akcją materiału muzycznego. Praca nad pełnowymiarowym, czterogodzinnym widowiskiem oznaczała oczywiście dodatkowy wysiłek w wypełnianiu tych nowych przestrzeni, ale skoro szkic został już poczyniony, to reszta nie stanowiła większego wyzwania. Chociaż sam kompozytor w jednym z wielu promocyjnych wywiadów zarzekał się, jakoby pisał tę ścieżkę dźwiękową od nowa. Trudno jednak uwierzyć, aby nie wykorzystał, choć części z tego materiału. A jeżeli nie, to może trzeba będzie zacząć kolejną internetową petycję, o wydanie tego..? Ok, żarty na bok i wróćmy do omawianej ścieżki dźwiękowej… I tak oto, z typową dla siebie wrażliwością Holkenborg zabrał się za szczelne wypełnianie niemalże każdej minuty tego monstrualnego widowiska, angażując do palety wykonawczej całe bogactwo samplowanego i naturalnego brzmienia. Co z tego wyszło?


W tym miejscu po raz kolejny trzeba uderzyć się w pierś, bo zanim dane nam było obejrzeć snyderowską wersję Ligi, nawet nie dopuszczaliśmy do siebie myśli, że Holkenborg może wykreować coś, co w ogóle byłoby w stanie konkurować z ilustracją Elfmana. Już od razu, aby nie było nieporozumień, pod względem technicznym w dalszym ciągu jest olbrzymia przepaść między tymi dwoma twórcami. Ale kluczem do zrozumienia podejścia Holendra jest klimat w jakim zanurzona jest wersja Snydera. Posępny, mroczny, przytłaczający i w głównej mierze komunikujący się z widzem za pomocą odcieni szarości. W ten brud i mrok całkiem nieźle wtopiła się proponowana przez Junkiego hybryda elektroniczno-orkiestrowego grania. Wzbogacona etnicznymi wokalizami oraz rockowymi wstawkami dosyć sprawnie poruszała się pomiędzy poszczególnymi kadrami, choć na dłuższą metę nie angażowała uwagi – zupełnie jak praca Elfmana. Różnicę stanowi też paleta tematyczna – jeszcze mocniej zespolona z tym, co mogliśmy usłyszeć w poprzednich filmach Snydera. Także z tym, co powstało po odrzuceniu kompozycji Holendra (nie sposób nie odnotować, że wykorzystał jeden z motywów do stworzenia analogicznych, posępnych melodii w Mortal Engines).

W sumie to można mówić o pewnym paradoksie względem filmów Marvela, którym przyświeca widoczny plan (niekoniecznie przekładający się na muzyczną ciągłość) – szczególnie w pierwszych fazach MCU, gdzie zróżnicowanie stylistyczne i tematyczne dawało się mocno we znaki. W przypadku produkcji Snydera można założyć pewną muzyczną ciągłość. Nawiązania do tematów Hansa Zimmera, szczególnie tych przypisanych Supermanowi, wychodzą Holkenborgowi poprawnie, ale daleko im do aranżacyjnego kunsztu Niemca. Kontrowersje może też budzić „ulepszony” temat Wonder Woman. Choć znany riff się pojawia, to jednak rzadziej, bo jego miejsce wypełnia etniczny, żeński wokal. Niestety mimo starań, miejscami wyszło to dość komicznie – zwłaszcza w kontekście nadużywania go w odniesieniu do tej bohaterki. Poza sięganiem po motywy Niemca, otrzymujemy też zupełnie nowy temat Batmana, będący dziwną hybrydą mroku Elfmana oraz Goldenthala, industrialnych zapędów Zimmera oraz typowych dla Holkeborga perkusjonaliów. Pojawia się też nowy, spokojny temat Cyborga, oraz motyw Flasha, który błyszczy w wielkiej finałowej potyczce. Tematycznie najbardziej cierpi za to Aquaman. Można zrozumieć, że barwna, elektroniczna kompozycja Ruperta Gregsona-Williamsa z filmu Jamesa Wana, gryzłaby się z mrokiem i szarością obrazu Zacka Snydera. W efekcie tego władcy Atlantydy towarzyszą rockowe kawałki, które można utożsamiać z wyglądem Jasona Momoa. Aczkolwiek Holender sięga po nie również, aby ukazać jedność i gotowość do walki głównych bohaterów. Może to dość proste podejście, ale na swój sposób efektywne i wprowadzającego trochę luzu.

Alan Silvestri tworząc muzykę do Avengersów wspomniał kiedyś, że w tego typu filmach tematy dla poszczególnych bohaterów nie sprawdzają się. W przypadku Ligi Sprawiedliwości można po części zrozumieć co miał na myśli. Żonglowanie takimi motywami nie jest łatwe i czasami Holkenborgowi wychodzi to dobrze, innym razem… Szkoda gadać. Inną kwestią jest zróżnicowany poziom przebojowości, co przekłada się na dysproporcję w uwypuklaniu tych melodii. Dlatego podobnie jak u Silvestriego, największą siłą kompozycji Toma jest heroiczny i dostojny motyw przypisany tytułowej Lidze Sprawiedliwości, który zgrabnie scala tę pracę i nadaje odpowiedniego patosu podniosłym scenom ukazywanym w slow-motion. Przeciwwagą jest podniosły chór a la György Ligeti przypisany złoczyńcom. I gdyby nie rzeźniczy miks, który standardowo u tego kompozytora zabija całościowy efekt, można by nawet mówić o pewnego rodzaju, niespodziewanym sukcesie. Tymczasem jest po prostu… poprawnie.


Sam kompozytor w ferworze PRowskiej gorączki określił ten projekt swego rodzaju „Mount Everestem”. Biorąc pod uwagę ilość stworzonego materiału oraz jego względną różnorodność stylistyczną można umownie się z tym zgodzić. Któż jednak przypuszczał, że tym trudnym doświadczeniem zechce się on podzielić z każdym słuchaczem, który zapragnie sięgnąć po album z muzyką do odświeżonej wersji Ligi. Czterogodzinny soundtrack od WaterTower Music – mimo licznych prób podejścia i oswajania sobie tego monstrualnego demona – okazał się wyzwaniem ponad ludzkie siły. Cóż, porównanie z najwyższym szczytem Himalajów jest jak najbardziej adekwatne. Właściwie to mamy do czynienia z kompletną prezentacją muzyki z filmu wzbogaconą o dodatkowe suity przypisane poszczególnym bohaterom. Nie pomaga też fakt, że kawałki muzyczne ułożone są chronologicznie względem filmu. Dlatego osoby spragnione wielkich wrażeń mogą spokojnie sobie darować pierwsze dwie, a nawet trzy godziny tego albumu. Czemu? Bo w głównej mierze zdominowany on jest przez mało ciekawy underscore, ciągnące się w nieskończoność smyczkowe partie, czasami przerywane jakimś fragmentem akcji, czy tak samo brzmiącym chórem. Nie oznacza to jednak, że pod koniec tego słuchowiska doznamy jakiejś artystycznej ekstazy. Co prawda wyrwani zostaniemy z marazmu, ale w bardzo brutalny sposób, przy pomocy głośnej, czy wręcz hałaśliwej muzyki akcji, która od czasów 300: Rise of an Empire i Mad Max: Fury Road nie zmieniła się ani o jotę. Jest to więc spory ładunek instrumentów perkusyjnych połączonych z agresywnymi, krzykliwymi dęciakami oraz elektroniką, a wszystko zmiksowane w bezlitosny dla żywych instrumentów sposób. Nie będzie odkryciem stwierdzenie, że muzyka akcji jest prosta i powtarzalna, przez co niektórym (mimo ogromu decybeli) może się wydać nudna. Niestety nie inaczej jest z liryką i underscorem, który Holkenborg opiera na typowym dla siebie wykorzystaniu smyczków zlewających się w jedną całość. Natomiast nad kwestią aranżacyjnej finezji spuszczę zasłonę milczenia. Tym bardziej, że Holender bardzo rzadko stara się jakoś aranżować swoje motywy. Szczególnie mocno daje się to we znaki w kontekście tematu przewodniego, który choć jakkolwiek udany, przez większość programowego czasu wygrywany jest prawie w ten sam sposób metodą „kopiuj – wklej”.

Prostota, powtarzalność, napastliwość dramaturgiczna… Niby jest na co narzekać, ale takie podejście w sumie sprawdza się i pasuje do wizji Zacka Snydera. Pytanie tylko, czy oby na pewno warto było wszystko to wydawać? Może i Holkenborg miał w tym jakąś wizję, ale efekt końcowy zupełnie nie pokrył się z oczekiwaniami statystycznego odbiorcy. Raczej ultra-fana, dla którego zarówno wersja reżyserska Ligi, jak i muzyka Holkenborga, to wielkie objawienie i sztuka przez duże „S”. Dla nas, powiedzmy sobie szczerze, nie ma to nic wspólnego ze sztuką. Chyba że sztuką dla sztuki. A i pod tym względem można było postarać się o zrozumienie tej szarej strefy odbiorców. Skonstruowanie godzinnego soundtracku byłoby takim małym kroczkiem. Skoro więc się nie doczekaliśmy takowego wydania, to sami postanowiliśmy przygotować propozycję „optymalnie” skrojonej playlisty, wyciągającej z czterogodzinnego kolosa największe smaczki. W załączniku link do Spotify, gdzie umieściliśmy playlistę.


Abstrahując od tego wszystkiego, trzeba przyznać, że niezłego figla spłatał wszystkim Zack Snyder. Legenda, którą przez wiele lat owiewano ten odrzucony przez studio materiał filmowy z Ligi Sprawiedliwości okazała się prawdą. Może nie do końca tak zbawiennie ratującą dosyć kiepską w warstwie fabularnej historię zjednoczenia herosów, ale i tak można mówić o olbrzymim sukcesie przedsięwzięcia nazwanego dumnie Ligą Sprawiedliwości Zacka Snydera. Tym większe zaskoczenie, że w kategoriach pewnego rodzaju sukcesu zamknąć można również ścieżkę dźwiękową tworzoną przez Toma Holkenborga. Coś, co od początku ogłoszenia angażu Holendra wydawało się marnowaniem czasu i pieniędzy, ostatecznie okazało się sprawnie funkcjonującym w obrazie rzemiosłem. Pewnym jest natomiast, że jedyną formą marnowania czasu i pieniędzy będzie kierowanie uwagi w stronę albumu soundtrackowego – produktu zbędnego i przestrzelonego w treści.

Inne recenzje z serii:

Justice League

Najnowsze recenzje

Komentarze