Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jerry Goldsmith

Warlock

(2015)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 07-08-2016 r.

Wśród wielu „kultowych” filmów grozy z lat 80-tych, dosyć dziwnym okazem jest Warlock autora Piątku, trzynastego. Widowisko Steve’a Minera opowiada historię czarnoksiężnika, który przenosi się z XVII-wiecznego Bostonu do współczesności, by odnaleźć zaginione stronice magicznej księgi Grimoire. Rzeczony okaz ujawniłby zapomniane imię Boga, dając tym samym osobie, która tę wiedzę przyswoi praktycznie nieograniczoną władzę w „zarządzaniu” stworzeniem. Na drodze złemu czarnoksiężnikowi staje łowca Giles Redferne oraz przypadkowo uwikłana w całą sprawę, miejscowa nastolatka, Kassandra. Obraz Minera był jak na tamte czasy bardzo śmiałym przedsięwzięciem. Z 15 milionowym budżetem można się było pokusić o pewne wizualne smaczki, które z perspektywy czasu bardzo się zestarzały. Sam film, choć zapowiadał się całkiem obiecująco, okazał się dla produkującego studia New Wold Pictures dosyć pechowy. Po ogłoszeniu bankructwa, praktycznie już gotowe dzieło trafiło do szuflady na dwa lata, by po gruntownej edycji (wycięto sporo krwawych scen) wejść na ekrany kin w 1991 roku. Umiarkowany sukces Warlocka pozwolił snuć plany szefostwu Trimark Pictures na ewentualne sequele. Żaden jednak nie zdołał zdobyć tylu entuzjastów, co oryginał.

Równie bezkonkurencyjna względem kontynuacji okazała się oprawa muzyczna stworzona do pierwszego Warlocka. Nie bez powodu odcinała się ona od panującej wówczas mody na intensywne ilustrowanie randomowych slasherów. Reżyser chciał czegoś bardziej ambitnego, wdzierającego się nie tylko w wizualną, ale i psychologiczną warstwę widowiska. Dlatego też zwrócił się do Jerry’ego Goldsmitha, który w środowisku kompozytorskim uchodził za jednego z największych specjalistów od „szatańskiej” i demonicznej tematyki w kinie. Jego nagrodzona Oscarem ścieżka dźwiękowa do Omena i wcale nie gorszy Duch, były niejako wyznacznikiem dla wielu artystów poruszających się w tym gatunku. Choć Warlock bezpośrednio odnosił się do demonicznych kwestii, łączył w sobie kilka innych elementów pozwalających klasyfikować tę produkcję na pograniczu fantasy i groteski. O odpowiednią formułę nie było więc łatwo. Tym bardziej, że budżet przeznaczony na stworzenie oprawy muzycznej był nad wyraz skromny. Na tyle, by przenieść całość sesji nagraniowej do Australii przy dosyć kameralnym składzie. Summa summarum Goldsmithowi udało się stworzyć dobrze odnajdującą się w obradzie ilustrację. Dosyć posępną i narkotyczną, ale świetnie ujmującą wylewające się z kadrów nastroje. W przeciwieństwie do wielu konstruowanych w tamtym czasie ścieżek, muzyczny Warlock wydaje się nad wyraz aktywny, rzadko kiedy odstępując kroku głównym bohaterom. Najhojniej „adorowany” jest rzecz jasna tytułowy czarnoksiężnik, choć jego obecność czuć również w scenach, które wizualnie w żaden sposób tego nie sugerują. I tam właśnie najprościej docenić rolę ścieżki dźwiękowej, która operując nastrojem i odpowiednimi środkami wyrazu podsyca napięcie i zapewnia nutkę grozy. Także pod względem melodycznym wydaje się bardzo jednoznaczna. Zarysowane na wstępie tematy powtarza niczym mantrę aż do ostatnich sekund tego widowiska. Nie bez znaczenia okazuje się również filmowy miks, który stoi na straży odpowiedniego wyeksponowania ścieżki dźwiękowej. Pomagają też licznie dawkowane sceny pozbawione dialogów, kiedy najlepiej przychodzi docenienie roli muzyki w filmie.

Zdecydowanie trudniej rozpływać się w zachwytach, gdy rzeczoną ilustrację zechcemy wyjąć z ram obrazu. Delektowanie się tym tworem przychodzi z wielkim oporem, bo choć klimatu i pewnej spójności nie sposób mu odmówić, to w szerszym ujęciu nie jest na tyle ciekawy, by skupić uwagę odbiorcy. Dodatkowych problemów może przysparzać dostępny na rynku album soundtrackowy, który nie liczy się z cennym czasem słuchacza. Wydany nakładem Intrada Records specjał, to nic innego jak „complete score” pojawiający się w miejsce wyprzedanego przed laty regularnego albumu. Albumu, który trafił na rynek jeszcze w 1989 roku, czyli wtedy, kiedy planowano premierę Warlocka. 53-minutowe słuchowisko było bardziej przystępne dla statystycznego odbiorcy, aczkolwiek najnowsza edycja pochwalić się może nowszym, bardziej ciepłym brzmieniem oraz fenomenalną wręcz otoczką graficzną. Kwestia wspomnianego wyżej masteringu może wśród audiofilów budzić pewne kontrowersje związane z kilkoma niezbyt dobrze uwydatnionymi trackami (np. przytłumione smyczkowe partie w The Ring). Generalnie czuć jednak wyraźną poprawę względem pierwotnego wydawnictwa.

Nie zmienia to jednak faktu, że ścieżka dźwiękowa jako słuchowisko prezentuje się dosyć biednie. Uwagę koncentrują dwa kluczowe tematy przypisane czarnoksiężnikowi oraz ścigającemu go Gilesowi Redferne. I to właśnie od tego drugiego rozpoczynamy naszą podróż przez album soundtrackowy. Osadzona w XVII-wiecznym Bostonie introdukcja skłoniła Goldsmitha do odpowiedniego zaaranżowania motywu łowcy – na harmonijkę. Nie jest to najlepszy start dla motywu, który w dalszej części partytury przekładany jest na inne instrumenty, bo ileż emocji kryje się w tej melodii, gdy zamiast prowizoryczną etniką przemawia instrumentami smyczkowymi!! Najlepiej pokazuje to końcówka płyty, gdzie w dwóch najciekawszych trackach (Salt Water Attack oraz The Salt Flats) wybija się na wyżyny swoich możliwości. Taka iście elegijna, być może również romantyczna wymowa tematu Redferne’a, znajduje swoje ujście w rodzącej się więzi między łowcą, a Kassandrą. Szkoda tylko, że kompozytor szczędzi nam tych emocji skupiając się głównie na budowaniu nastroju.



A pod tym względem niekwestionowanym hegemonem jest dwuczłonowy motyw czarnoksiężnika. Najbardziej intrygujące są pulsujące, ślizgające się po kanałach sample. Efekt przypominający odgłos kroków nie tylko nadaje rytm toczącej się akcji, ale jest jakby synonimem obecności tytułowego złola. Co ciekawe, nie pełni on tutaj funkcji tematu, bo o takowym możemy dopiero mówić, gdy pojawia się sześcionutowa melodia – bardzo charakterystyczna i często cytowana przez Goldsmitha w różnych pracach i dowolnej formie. To ona jest osią wokół której obraca się praktycznie cała sfera melodyczna. Bez sensu wymieniać utwory w jakich się pojawia, ponieważ dosłownie nie odstępuje nas na krok – od początkowych taktów pierwszego kawałka, aż do finału z napisów końcowych. I jak nie trudno się domyśleć, po pewnym czasie zaczyna on po prostu nużyć. Są jednak momenty, kiedy chociażby na chwilę zapominamy o natrętnej naturze tej melodii. A do takowych zaliczyć możemy dwa ostatnie tracki. Szesnastominutowa ilustracja finałowej konfrontacji i napisów końcowych jest chyba najlepszym, co możemy znaleźć na krążku od Intrady. Warto również docenić mniej spektakularne, ale bardzo klimatyczne fragmenty, szczególnie z pierwszych kilkudziesięciu minut filmu. Budowanie napięcia i atmosfery grozy wychodzi tu Goldsmithowi dosyć dobrze. Zwłaszcza, gdy stawia na kameralne, przestrzenne brzmienia angażujące obecność obu członów tematycznych.

Przez wielu miłośników muzyki filmowej Warlock traktowany jest jak niechlubna karta w karierze Goldsmitha. Po części trudno się z tym nie zgodzić. W morzu naprawdę interesujących i kreatywnych prac Maestro, ten niepozorny, oparty na dwóch filarach soundtrack, nie stanowi ani intelektualnej strawy ani przaśnej rozrywki. Nie można mu jednak odmówić diabolicznej skuteczności w racjonalizowaniu filmowej rzeczywistości. Groteskowy film Minera otrzymał chyba najbardziej wiarygodny i interesujący argument pozwalający całe widowisko bardziej chłonąć słuchem aniżeli wzrokiem. I to jest właśnie solidny bodziec dla zatwardziałych oportunistów, by jednak spróbować wrócić do tej pracy – tym razem w jej całościowym kontekście. Przygodę z albumem od Intrady polecam tylko najwierniejszym fanom twórczości Goldsmitha.


Najnowsze recenzje

Komentarze