Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

Vibes (Wibracje)

(1990/2014)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 04-08-2015 r.

Rok 1988 był w dorobku Jamesa Hornera rokiem wielkich kontrastów. Oto bowiem wspiął się na wyżyny swojego kompozytorskiego jestestwa tworząc dwa evergreeny muzyki filmowej – Pradawny ląd i Willow. Po drugiej stronie barykady stanęła eksperymentatorska i uważana za jedną z najgorszych prac Hornera, Czerwona gorączka. Zupełnie jakby na uboczu znalazła się natomiast miła dla ucha, choć niezbyt kreatywna kontynuacja Kokonu oraz ścieżka dźwiękowa, która wydaje się szalenie ważna z perspektywy późniejszych dokonań amerykańskiego kompozytora. Mowa tu o oprawie muzycznej do komedii z przygodą w tle, Wibracje (Vibes).


Lekkie, ocierające się o romans widowisko Kena Kwapisa opowiada historię dwóch obdarzonych niezwykłymi zdolnościami ludzi, którzy wyruszają w podróż do Ekwadoru w poszukiwaniu zaginionego człowieka. Na miejscu okazuje się, że właściwym celem misji jest znalezienie ruin świątyni – źródła otaczającej nas energii. Tak szeroko rozbudowany wątek mistyczny ostatecznie zniszczył widowisko, ściągając na nie gigantyczną finansową klapę. Nie pomogła wschodząca gwiazda kina Jeff Goldblum i święcąca już triumfy na scenie muzycznej Cyndi Lauper. Produkujący całość Ron Howard również mógł się czuć niepocieszony. Jedynym pozytywnym aspektem jego partycypacji w tym widowisku była możliwość ponownej współpracy z Jamesem Hornerem, z którym poznał się trzy lata wcześniej przy okazji kręcenia Kokonu.



Jeszcze kilka lat temu ścieżka dźwiękowa do Vibes uważana była za jeden z najbardziej pożądanych białych kruków na rynku kolekcjonerskim. Po raz pierwszy trafiła do sprzedaży w roku 1990 w ramach będącej w powijakach Varese CD Club. Limitowany do tysiąca egzemplarzy nakład rozszedł się w błyskawicznym nakładzie dając spekulantom szerokie pole do popisu. Dopiero czternaście lat później wytwórnia Roberta Townsona, podejmując kolejną inicjatywę odświeżającą dawno już wyprzedane soundtracki z katalogu Varese, wypuściła do ponownej sprzedaży 36-minutowy score do Vibes. Zawartość krążka pozostała bez zmian – zupełnie zresztą jak i parametry techniczne ścieżki dźwiękowej. Pojawienie się tego wznowienia było więc głównie atrakcją dla kolekcjonerów.



Doniosłość tego wydarzenia wychodzi jednak dalece poza rynkową wartość kawałka tłoczonego plastiku. Sama ścieżka dźwiękowa ma prawo urzekać i fascynować – nie tyle lekko infantylną warstwą melodyczną, ale raczej całym zapleczem koncepcyjnym. A podejście Hornera do ilustracji Vibes wydawało się jak na tamten okres w jego karierze dosyć nowatorskie. Wszystko dzięki nietypowemu połączeniu elektronicznych improwizacji z nałożonymi później na nie elementami orkiestrowymi. Improwizacji? Tak! Jeżeli bowiem wierzyć jego słowom, to podstawowa warstwa muzyczna tworzona była w czasie rzeczywistym podczas oglądania filmu. Ten ciekawy eksperyment zarejestrowany został na taśmy i posłużył w późniejszym etapie produkcji jako materiał wyjściowy do orkiestracji… czasami nawet jako gotowy element do nagranych w studiu żywych instrumentów.



Choć zabawa konwencją stanowi niewątpliwą wartość dodaną do artyzmu pracy, to należy w tym miejscu zadać pytanie o inną wartość – równie, a może i bardziej istotną. O wartość ilustracyjną. Czy eksperyment Amerykanina sprawdził się w swoim docelowym środowisku filmowym? W moim przekonaniu tak, choć nie otarł się o gatunkowy geniusz. Horner po raz kolejny sięgnął po symbolikę w brzmieniu. Z jednej strony mamy bowiem toporną elektronikę, która odpowiada za mistyczną cząstkę opowiadania. Z drugiej południowoamerykańską etnikę wyrażaną za pomocą charakterystycznych fletów (z nieśmiertelnym shakuhachi na czele), tamburyn, grzechotek, bębnów i instrumentów strunowych. Ten istny festiwal polichromatyki stosunkowo dobrze trafia w założenia programowe pracy Hornera, która niejako miała być muzycznym pejzażem dziejących się na ekranie wydarzeń. Amerykański kompozytor po raz kolejny więc udowadnia, że rozumie film i mimo wielu jego oczywistych wad potrafi komunikować się z odbiorcą w odpowiednim tonie.



Muzyka w filmie nie uzurpuje sobie zbyt dużej przestrzeni, co nie stanowi wyjątku wśród innych partytur z tamtych czasów. Znajduje się tylko w wybranych scenach, aczkolwiek w miarę posuwania się akcji do przodu, napięcie narasta, a wraz z nim coraz bardziej znacząca staje się rola mrocznej, atonalnej ilustracji. Do tego momentu partytura Hornera funkcjonuje właściwie tylko na dwóch płaszczyznach – obrazowania piękna przyrody oraz otaczającej głównych bohaterów aury tajemniczości. Wspaniałe jest to, że kompozytor sięga po tak unikatowe zabiegi, jak szeptane wokale, by wzmocnić przekaz i pchnąć widza głębiej w okoliczności dziejących się wydarzeń. Przypomina to nieco eksperymenty z późniejszych lat, chociażby nad ścieżką dźwiękową do Apocalypto. Szkoda tylko, że James Horner nie potrafił znaleźć optymalnego rozwiązania na wydarzenia, które kulminują całe widowisko. Snujący się mroczny underscore przeplatany zdawkowymi cytatami tematycznymi nie należy do najbardziej chwytliwych momentów ścieżki dźwiękowej. Trochę jakby na uboczu pozostawił również relacje panujące między Nickiem a Sylwią. Rozumiem, że istniało ryzyko znacznego rozwarstwienia ścieżki – rozdarcia jej pomiędzy zbędny sentymentalizm, a obraną przez kompozytora mistyczno-etniczną drogę.


I w takim właśnie tonie przemawia do nas materiał zgromadzony na albumie soundtrackowym. Niespełna 40-minutowy krążek nie jest może najwybitniejszym słuchowiskiem, bo obfituje również w ciężki, atonalny underscore, aczkolwiek na pewno nie uschniemy przy nim z nudów. Układ utworów na albumie nie trzyma się chronologii, co pomaga nie wykoleić się na mrocznych zakrętach finałowej części filmu. Ale jak już wspomniałem wyżej, partytura mieni się paletą etnicznych barw o czym możemy się przekonać już w otwierającym film Main Title. Quasi-indiański flet wprowadza nas w mistyczny, troszkę poważniejszy nastrój, który będzie udziałem tajemniczych sił wiodących podróżników do zaginionego miasta. Przedłużeniem tej powagi zanurzonej w gęstym mroku jest utwór Opening The Pyramid, gdzie po raz pierwszy usłyszeć możemy rzeczone wokalno-muzyczne eksperymenty Hornera.



Niezbyt porywający wstęp prowadzi nas do zupełnie odmiennej pod względem nastroju dalszej części płyty. Andes Arrival to już folklor pełną gębą. Horner zdaje się oddychać kulturą miejsca, gdzie toczy się akcja, choć w swoich impresjach jest bardzo umowny. Sięga po charakterystyczne środki muzycznego wyrazu, ale co ciekawe, nie przywiązuje większej wagi do opierania kompozycji na jednym fundamencie tematycznym. Zamiast tego bawi się melodyką co rusz wyprowadzając jakieś nowe, odwołujące się do południowoamerykańskiej kultury przygrywki. Najciekawiej pod tym względem prezentują się utwory towarzyszące wędrówkom Nicka i Sylwii, a będą to Mountain Trek oraz The Journey Begins.



Nie znaczy to, że fragmenty naznaczone mistyką chowają się na dalszy plan. Owszem, po drodze natkniemy się na dosyć nużące, ośmiominutowe The Lost City. Niemniej jednak świetną odpowiedzią, zarówno na ten przestój, jak i rytmiczny, troszkę aż nazbyt radosny ton wędrownych melodii, jest The Secret Revealed. Połączenie psychodelicznego ambientu z odgłosem ptaków i szeptów… skąd to znamy? No właśnie! Świetna organiczna otoczka Podróży do nowej ziemi i Apocalypto miała swoje źródła między innymi w tych eksperymentach.



Film zamyka piosenka I’ve Got a Hole in My Heart skomponowana i wykonana specjalnie na potrzeby Vibes przez Cyndi Lauper. Niestety nie znalazła się ona na omawianym tu soundtracku. Zamiast niej pojawia się odrzucony fragment, który pierwotnie miał pojawić się podczas napisów. Osobiście uważam ten utwór za najsłabsze ogniwo partytury Amerykanina. Zupełnie odcinając się od narzuconej wcześniej tematyki, James Horner stworzył małego potworka, który w domyśle miał chyba podsycić napięcie po kończącym film cliffhangerze. Nie udało się.



Udało się natomiast stworzyć kompozycję na wskroś polichromatyczną. Ciekawą zarówno pod względem struktury, jak i performingu. Mam jednak świadomość, że wielu słuchaczy z rezerwą może podejść do tak surowej, balansującej między dwoma skrajnymi nastrojami partytury. Mimo tego lubię powracać do tych siermiężnych eksperymentów, które przecież bardzo dużo wniosły do późniejszego, okraszonego etniką warsztatu Jamesa Hornera.

Najnowsze recenzje

Komentarze