Wiele osób wiązało spore nadzieję z kinową inkarnacją komiksowego antybohatera zwanego Venomem. Film z 2018 roku okazał się jednak kiepskim widowiskiem, w którym tylko postać głównego bohatera granego przez Toma Hardy’ego jakoś się obroniła. Co ciekawe, mimo kiepskich recenzji obraz zarobił na całym świecie zaskakująco dużą sumę, dając tym samym zielone światło do realizacji sequela. Tym razem za kamerą stanął Andy Serkis – aktor, który do perfekcji opanował wcielanie się w role komputerowo animowanych stworzeń. I jak się okazało również z reżyserią radzi on sobie całkiem nieźle. Mając do dyspozycji dosyć kiepską historię nakreśloną przez Kelly Marcel, zdołał przekuć to wszystko na wciągające, balansujące na pograniczu groteski, kino akcji, gdzie czarny humor i groza wypadają lepiej niż w przypadku poprzedniego filmu. Venom: Carnage zrealizowany za niewiele ponad 100 mln $ okazał się komercyjnym sukcesem. Może nie tak dużym jak poprzedni film, co w postpandemicznym świecie nie powinno dziwić, ale z pewnością zachęcającym do prób „wciskania” kosmicznego symbionta do kolejnych produkcji Marvela. Zresztą scena, jaką mamy okazje zobaczyć po napisach końcowych wyraźnie to sugeruje. Czy oznacza to, że również ekipa tworząca drugiego Venoma przeniesie się pod szyld najbardziej dochodowego studia w Hollywood? Na dzień dzisiejszy trudno jednoznacznie stwierdzić, jak i to, czy do współpracy powróci również twórca oprawy muzycznej do sequela, Marco Beltrami.
Angaż Beltramiego nie był sprawą oczywistą. Mając w pamięci dosyć płytką w treści, choć na ogół spełniającą swoje funkcję, ilustrację z części pierwszej, można się było spodziewać, że po raz kolejny do współpracy zaproszony zostanie Ludwig Göransson. Jednak już od samego początku produkcji Carnage w grę wchodziło tylko jedno nazwisko – właśnie Beltramiego. Wstępne rozmowy miały miejsce jeszcze na początku roku 2020, kiedy pandemia rozkręcała się na świecie. W związku z tym również i proces realizacji rozciągnął się nieco w czasie. Z korzyścią dla kompozytora, który dostał wytyczne, aby nie wracać do materiału tematycznego stworzonego na potrzeby pierwszej części. Była to więc doskonała okazja, by powrócić do tego, co wielokrotnie już prezentował w kinie komiksowym. Warto w tym miejscu przywołać chociażby przykład świetnego Logana czy też bardziej dosadnego w brzmieniu, choć nie unikającego pewnych egzotycznych brzmień, Hellboya. Łączenie świetnie rozpisanej symfoniki z ciekawie nakreśloną elektroniką odbywa się u Beltramiego przy bardo dużej rozwadze w gospodarowaniu przestrzenią dźwiękową. W przeciwieństwie do wielu współczesnych twórców muzyki filmowej, Marco doskonale rozumie, że mniej czasami znaczy więcej. Budując linię melodyczną na prostych rytmach bądź kontrapunktach, daje tym samym możliwość wybranym instrumentom do odpowiedniego wybrzmienia. To samo tyczy się elektroniki, która rzadko kiedy grzeszy tu sztampą. Programowanie nietypowych loopów i padów jest doskonałą metodą na opisanie dziejących się na ekranie cudów i dziwów. A wszystko to rozgrzeszane faktem, że przecież mamy tu do czynienia z kosmicznym symbiontem. W zestawieniu z pracą Göranssona jest więc barwniej. Ale czy bardziej skutecznie w opowiadaniu filmowych wydarzeń?
Tutaj można dzielić włos na czworo. Ze względu na swój krótki czas trwania i ilość podejmowanych wątków, film Serkisa ma dosyć szybkie tempo. Aczkolwiek w całym tym szaleńczym pędzie nie brakuje również miejsca na luźniejsze sekwencje. Wszystko to jednak obarczone jest sporą porcją dodatkowych bodźców dźwiękowych, które skutecznie podważają wysiłek włożony przez Beltramiego. Misternie tkana orkiestrowa akcja ginie pod naporem efektów dźwiękowych, a materiał tematyczny ograniczający się właściwie do trzech melodii, nie ma aktywnego udziału w budowaniu sfery emocjonalnej widowiska. Można rzec, że Beltrami wywiązał się ze swojego zadania książkowo, wszak to właśnie taka muzyka, na którą w ogóle widz nie zwraca uwagi jest najskuteczniejszym narratorem. Mimo wszystko, biorąc pod uwagę, że mamy tu do czynienia z komiksową postacią i całkiem nowym startem w kreowaniu wizerunku serii, można było pokusić się o coś bardziej pamiętliwego.
Z tego też tytułu zapewne tylko nieliczni widzowie zapragną sięgnąć po wydany nakładem Sony Music, album soundtrackowy. Paradoksalnie nie znajdziemy tam piosenki, która z wielkim impetem kończy widowisko w napisach końcowych. Całość ze zgromadzonego na krążku 67-minutowego materiału koncentruje się na ilustracji Beltramiego. I przysłuchując się treści można odnieść wrażenie że oto w nasze ręce trawiła kompletna partytura. A może i więcej, co sugeruje rozszerzona wersja utworu z filmowego prologu oraz zamieszczone na końcu suity tematyczne. Pominięcie w tym zestawieniu krótkich, kilkudziesięciosekundowych fragmentów łączących sceny było jak najbardziej zasadne. Niemniej jednak nie można nie odnieść wrażenia, że ten soundtrack o wiele lepiej brzmiałby dla statystycznego odbiorcy, gdyby selekcja utworów była jeszcze bardziej restrykcyjna.
Mimo wszystko nawet i w tak wylewnym zestawie znajdziemy coś, do czego warto będzie powracać. Nie tylko fragment otwierający film, gdzie już na wstępie zapoznajemy się z tematem przewodnim przeciwników Venoma / Eddiego. Najciekawsze smaczki czekać nas będą pod koniec albumu, kiedy daje o sobie znać kreatywność Beltramiego w aranżowaniu tematów. Rockowa, czy bluesowa wersja motywu – widać, że mimo chęci zerwania z wizerunkiem muzyki do poprzedniego filmu pewne elementy musiały zostać zbieżne. Istotne wydaje się jednak to, co otrzymujemy w środku, czyli faktyczna ilustracja budująca relację z obrazem i widzem. A tutaj na uwagę zasługują dwie ważne sekwencje akcji. Pierwsza odnosi się do momentu, kiedy Carnage uwalnia swoje moce, a druga jest już muzyką z finalnej potyczki. Jak wspominał Beltrami w jednym z wywiadów, tworzenie jej było sporym wyzwaniem, ponieważ na tym etapie komponowania cała scena była dopiero w postprodukcji. Beltrami posługiwał się więc storybordami w budowaniu odpowiednich wejść tematycznych. Efekt końcowy jest bardziej niż zadowalający. Drapieżna kombinacja orkiestrowo-gitarowego grania świetnie sprawdza się zarówno jako filmowa ilustracja, jak i niezależne doświadczenie odsłuchowe.
Szkoda że nie można tego samego powiedzieć w kontekście całego albumu. Z pewnością jest lepiej aniżeli w przypadku pierwszego Venoma, ale wydaje się, że przez kilka niezbyt trafnych decyzji w nasze ręce trafił produkt nie do końca spełniający pokładane w nim oczekiwania. Mimo wszystko warto tutaj przekazać wyrazy uznania w kierunku kompozytora, który zalicza wyśmienity rok w swojej karierze. Każda podejmowana przez niego praca ma coś ciekawego do zaoferowania, a przy tym nieprzeciętnie radzi sobie z ciążącymi na niej ilustracyjnymi zobowiązaniami. I w sumie nie miałbym nic przeciwko, gdyby Beltrami na dłużej rozgościł się w komiksowym uniwersum Marvela.
Inne recenzje z serii: