Alexandre Desplat

Valerian and the City of a Thousand Planets (Valerian i Miasto Tysiąca Planet)

(2017)
Valerian and the City of a Thousand Planets (Valerian i Miasto Tysiąca Planet) - okładka
Marek Łach | 12-08-2017 r.

Po nieudanej przygodzie z reaktywowaną sagą Gwiezdnych wojen, Alexandre Desplat otrzymał nagrodę pocieszenia: swoją pierwszą wysokobudżetową adaptację komiksu z gatunku sci-fi. Fiasko Łotra 1 kusi, by Valerianowi i Miastu Tysiąca Planet narzucić ambicjonalne podteksty i w tym świetle odczytywać nową ścieżkę dźwiękową francuskiego artysty. Byłaby to jednak ślepa uliczka, gdyż filmy Garetha Edwardsa i Luca Bessona to dwie zupełnie różne bajki: pierwsza uwikłana w sztywny gwiezdnowojenny sztafaż, druga zaś w staroświecki kostium europejskiej space opery z lat 70. ubiegłego wieku. Wyzwania stojące przed Michaelem Giacchino w Łotrze 1 oraz przed Alexandre Desplatem w Valerianie łączy w zasadzie jedno – obaj panowie próbują zachować swój głos w starciu z bogatą, ale i przytłaczającą spuścizną symfonicznej muzyki filmowej pisanej dla kina SF. Nie zagłębiając się w dalsze jałowe porównania mogę jedynie stwierdzić, że Francuzowi tę własną drogę udało się odnaleźć. Ale po kolei.

Ścieżka dźwiękowa Desplata od momentu swojej premiery najżywszą polemikę wywołuje w przedmiocie przygotowanej przez Francuza bazy tematycznej. Padające argumenty zasadniczo są bliźniacze z tymi, które blisko 10 lat temu wytaczano przeciwko Złotemu kompasowi: a to brak jednej mocarnej sygnatury tematycznej, a to przesadna subtelność lejtmotywiki, a to przekombinowanie czegoś, co przez odbiorcę blockbustera powinno być chwytane w lot.

Włączając się w tę dyskusję, należy przede wszystkim rozdzielić dwie kwestie. Ostatnia dekada aktywności Desplata na zachodnim rynku dość wyczerpująco przybliżyła słuchaczom program artystyczny tego kompozytora i dysponując taką wiedzą, jest pewnym nieporozumieniem oczekiwać od niego nagłego przewartościowania priorytetów w kierunku egzaltowanych, teatralnych tematów w poetyce Jamesa Hornera czy Alana Silvestriego. Francuz podejmował wprawdzie próby tego rodzaju (tytułowa fanfara z Rise of the Guardians, williamsowski Riding Iorek z The Golden Compass, pastiszowy marsz z The Monuments Men), ale w entourage’u jego stylistyki muzycznej pobrzmiewały one zawsze pewną sztucznością, niekiedy wręcz nieszczerością, przybierając charakter technicznych popisówek.

Valerian na pierwszy rzut oka wolny jest od takich „przeszczepów”. Baza tematyczna zanurzona została w czysto desplatowskiej estetyce, gdzie kluczowym nośnikiem informacji jest barwa brzmienia, niekoniecznie zaś sama melodia. Można się oczywiście zżymać na takie rozłożenie akcentów, ale nieprawdą byłoby twierdzić, iż nie służy ono widowisku – finezyjna, impresjonistyczna sekwencja Pearls On Mul to jeden z najładniejszych muzycznie momentów kina blockbusterowego ostatnich lat, wyczuwalny przez widza nie na poziomie linii melodycznej (choć i ją można tam miejscami bez większych trudności wychwycić), a brzmienia właśnie. Nie bez przyczyny używam tu słowa „wyczuwalny”, gdyż desplatowskie impresje są w odbiorze mocno intuicyjne, co zadaje kłam powielanym od lat populistycznym tezom o chłodnym przeintelektualizowaniu muzyki Francuza. Nie jest on zresztą pierwszym, który w ten sposób próbuje angażować zmysły widowni, choć w skostniałej estetyce współczesnego kina komercyjnego, skupionego na prostackiej komunikatywności, jego podejście może wydawać się herezją.

Problem pojawia się dopiero w materiale przygodowym, czy ściślej mówiąc heroicznym. Desplat próbował tu chyba upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, co udało się niestety średnio. Tematyka przypisana Valerianowi jest dość pretekstowa, owszem. Zabieg ten może być jednak zrozumiały przy założeniu, iż kompozytor chciał dysponować zwięzłymi, elastycznymi motywami, które mógłby swobodnie przemodelować w każdym środowisku. I rzeczywiście, bogactwo aranżacji tych motywów oraz wymyślność w ich dekonstruowaniu są szczególnie mocną stroną Valeriana, przepełnionego tego typu gierkami testującymi czujność słuchacza.

Ścieżka rozczarowuje natomiast wtedy, gdy tematy podawane są bardziej wprost, bez wykwintnego, aranżacyjnego kamuflażu. Tyczy się to zwłaszcza motywu heroicznego dla tytułowego bohatera – prozaicznej, pospolitej w gruncie rzeczy melodii, która mogłaby wyjść spod pióra dowolnego hollywoodzkiego rzemieślnika. Wydaje się, że Desplat próbował zaspokoić w ten sposób oczekiwania typowo blockbusterowej publiki, ale rezultat jest dość mechaniczny i przyrządzony jakby bez przekonania. Prostota, skutkująca w innych miejscach pomysłowymi wariacjami, tutaj stanowi kulę u nogi – jak chociażby w Valerian’s Armor, utworze skądinąd funkcjonalnym, ale przypominającym prędzej wstępny szkic tematu, aniżeli finalny, dopracowany produkt. Trudno będzie czymś tak mało charakterystycznym zainicjować muzyczną franczyzę, a chyba taka była intencja Desplata i Bessona…

Z tego też względu Valerian lepiej prezentuje się jako jednorazowa, domknięta przygoda, aniżeli zaczątek czegoś większego. O ile Złoty kompas mógł jeszcze budzić apetyty na rozwinięcie pewnych pomysłów w kolejnych odsłonach serii, o tyle w produkcji Bessona takich elementów muzycznych raczej próżno szukać. Niekoniecznie musi to być jednak wadą, bo w kilku aspektach nowa ścieżka Desplata przewyższa jego poprzednią superprodukcję fantasy. Nie będzie chyba kontrowersją stwierdzenie, że Valerian zawiera najlepszą muzykę akcji, jaką Francuz napisał w swojej karierze. Utwory pokroju Bus Attack, Spaceship Chase czy Boulanbator Combat świadczą, jak bardzo przez ostatnie 10 lat Desplat dojrzał jako kompozytor. Sekwencje akcji prowadzi z niezachwianą pewnością i konsekwencją, tworząc bardzo ciekawy pomost między Goldsmithem i Williamsem z jednej strony, a Jarrem i Morricone z drugiej. Oczywiście, bazujące na estetyce Strawińskiego, postwilliamsowskie szablony nie są we współczesnej muzyce filmowej niczym szczególnie oryginalnym, tym niemniej ich przefiltrowanie przez europejski kanon daje miejscami naprawdę ożywczy efekt (Bus Attack, Le Souper du Roi). A co być może najważniejsze – akcja Valeriana nie jest ciągłym, monotonnym dudnieniem, lecz nieustannie zmieniającą się rzeczywistością, napędzaną przez kolejne metamorfozy i wolty stylistyczne.

Warto też podkreślić, że ów dyskurs z tradycją nie odbywa się z poziomu ślepej adoracji. Desplat jako kompozytor wychował się na styku różnych kultur muzycznych i przeplatanie tych wpływów było od zawsze jego mocną stroną. Valerian nie jest może pod tym względem tak ambitny, jak The Golden Compass, ale potrafi kilkakrotnie wywołać uśmiech na twarzy słuchacza. Moim faworytem w tej mierze jest Le Souper du Roi, który brzmi jak uwspółcześniona krzyżówka egzotyki Maurice’a Jarre’a z rytualnymi marszami Ennio Morricone – szalenie apetyczna przekąska.

Całościowo można więc tę ścieżkę postrzegać jako przykład konserwatyzmu wysokiej próby, konserwatyzmu wysmakowanego, szanującego inteligencję i czas słuchacza. Nie oznacza to, że wielu rzeczy nie dałoby się zrobić lepiej – obok wspomnianych słabostek w prezentacji tematów, kuleje też finałowy kwadrans albumu, który bez względu na niedostatki filmu Bessona można by rozpisać zdecydowanie soczyściej (a co jest nawracającą słabostką mainstreamowych produkcji Desplata). Typowych zapychaczy jest na płycie stosunkowo niewiele, ale gdy już się trafią, obnażają kolejny niedostatek Valeriana: przeciętność materiału lirycznego poświęconego dwojgu głównych bohaterów. Mając w pamięci dokonania Johna Barry’ego, trudno przejść do porządku dziennego nad faktem, że ostatnia scena filmu, tak wyraźnie inspirowana finałami klasycznych Bondów, zilustrowana została anonimową tapetą, która w kontekście wątku romansowego ani ziębi, ani grzeje. Jak gdyby ścieżce dźwiękowej udzielił się nagle kompletny brak chemii między Carą Delevingne a Danem DeHaanem…

Valerian w swoich założeniach jest muzyką ilustracyjną w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, więc zwolennicy bardziej autonomicznych, autorskich odczytań gatunku SF – takich jak Interstellar Hansa Zimmera czy Moon Clinta Mansella – mogą po odsłuchu poczuć pewne rozczarowanie. Konwencja przygodowego sci-fi zawsze jednak robiła dobry użytek z symfonicznych środków wyrazu, co potwierdzają kolejne części Gwiezdnych wojen, Avatar Jamesa Hornera, czy właśnie Valerian, będący następną cegiełką w powolnej ewolucji tego, co by nie mówić, sztandarowego nurtu muzyki filmowej. Podjąć dialog z konwencją i w niej się nie zatracić – to też duże wyzwanie. I wygląda na to, że Alexandre Desplat zrobił w tej konkurencji jeden krok w kierunku lidera stawki.

Najnowsze recenzje

Komentarze

Jeżeli masz problem z załadowaniem się komentarzy spróbuj wyłączyć adblocka lub wyłączyć zaawansowaną ochronę prywatności.