Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

Unlawful Entry (Obsesja namiętności)

(2017)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 22-11-2017 r.

Końcówka lat 80., umocniła pozycje Jamesa Hornera jako kompozytora specjalizującego się głównie w kinie familijnym. Polichromatycznymi, bogatymi orkiestracyjnie pracami kupił on sobie zaszczytne miejsce w branży. Ale to właśnie okazjonalnie podejmowane dramaty, filmy akcji lub fantastyka dawały przestrzeń do licznie podejmowanych eksperymentów z elektroniką. Dosyć toporną w brzmieniu, czasami wręcz odrzucającą swoim chłodem i odarciem z melodycznych szat, ale za to świetnie sprawdzającą się w opisywanych obrazach. O wielu takich pracach w dorobku Jamesa Hornera miałem już okazję pisać, ale najbardziej problematyczną, wywołującą skrajne emocje i, co tu dużo mówić, najtrudniejszą w obyciu, wydaje się ścieżka dźwiękowa do pewnego osobliwego thrillera Jonathana Kaplana.



Obsesja namiętności (Unlawful Entry) opowiada historię Michaela i Karen, których spokój burzy incydent z włamywaczem. Przybyły na miejsce policjant, Pete Davis, dosyć szybko zaprzyjaźnia się z parą. Z czasem jednak coraz bardziej zaczyna ingerować w ich życie. I kiedy przezorny Michael postanawia zerwać kontakt z dziwnie zachowującym się policjantem, Pete postanawia pozbyć się problematycznego mężczyzny, by „zawłaszczyć” sobie jego żonę. Fabuła grubymi nićmi szyta, można by powiedzieć. Ale opowiedziana przez Jonathana Kaplana staje się wciągającym widowiskiem, które nie pozostawia praktycznie żadnej przestrzeni na nudę. Poza ciekawą narracją uwagę koncentrują również kreacje aktorskie z fenomenalnym Rayem Liotta na czele. Zepchnął on na ubocze nawet gwiazdę tego obrazu, Kurta Russela, co wielu krytyków zgodnie przyznało w recenzjach popremierowych. Choć w oczach takowych film Kaplana nie był dziełem wybitnym, to jednak przyciągnął przed ekrany całkiem sporą liczbę widzów, stawiając w cieniu inne obrazy tego reżysera.

Dosyć ważną, choć może nie najważniejszą cząstką tego filmowego przedsięwzięcia była oprawa muzyczna. Do jej skonstruowania zaangażowany został James Horner, z którym Kaplan miał już okazję współpracować nad innym filmem – Projekt X. Na potrzeby tego obrazu Horner stworzył barwną i eklektyczną w środkach muzycznego wyrazu, partyturę. Muzykę nie stroniącą od klarownej, łatwo wpadającej w ucho tematyki, ale z drugiej strony nie bojącej się eksperymentować z elektroniką. Gatunkowa przynależność Obsesji namiętności już na wstępie odcinała Amerykanina od entuzjastycznego opisywania filmowej rzeczywistości. Poważny ton widowiska i niejako ograniczenia budżetowe, skłoniły kompozytora do zawężenia palety wykonawczej praktycznie do zestawu wybranych syntezatorów i uzupełniających je solistów. Zimna, odpychająca ilustracja tylko symbolicznie okraszona została organicznym brzmieniem fortepianu, saksofonu i elementów perkusyjnych. Pozostała część faktury muzycznej oscyluje wokół samplowanej orkiestry i chórów.



Zanim zaczniemy wieszać psy na kompozytorze za to, że obrał taką, a nie inną drogę, trzeba zwrócić uwagę na jedną rzecz. Na zaskakująco dobrą funkcjonalność takiego syntetycznego tworu. Wiele prac Hornera z lat 80., które budowane były na podobnym schemacie, całkiem dobrze odnajdywało się w opisywanych obrazach. Szorstkie brzmienie stanowiło fundament mrocznej, dusznej atmosfery, która przy subtelnym udziale melancholijnego saksofonu zyskiwała dodatkową barwę. I podobnie zdaje się być w Obsesji namiętności. Muzyka dawkowana jest oszczędnie, ale gdy już się pojawia, to zazwyczaj trafia w najbardziej newralgiczny punkt. Atmosferyczne, noirowe granie nie jest tutaj wartością samą w sobie, ale narzędziem do sterowania uwagą odbiorcy, stawiania go na baczność w scenach o bardziej znaczącym wydźwięku. Niemniej jednak, toporna elektronika na nic by się zdała bez udziału drapieżnych fortepianów, stąpających po kartach partytury niczym słoń w składzie porcelany. To właśnie mocne uderzenia w klawiaturę fortepianu są głównym nośnikiem muzycznego terroru. Z drugiej strony, wykonywane na tym samym instrumencie, narkotyczne ostinata, budują wątłą nić emocjonalnej więzi między postawionym w trudnej sytuacji bohaterami, a widzem. I gdyby nie zbyt daleko idące eksperymenty z atonalnym zestawianiem samplowanej orkiestry i chóru, recepta na sukces byłaby na wyciągnięcie ręki. Fakt, potrzebny byłby również sprawiedliwy podział ról w finalnym miksie, bowiem poza introdukcją, sceną napadu i finałową sekwencją, muzyka Hornera potraktowana została przez montażystów po macoszemu. Czy wpłynęłoby to na odbiór filmu? Myślę, że tak, bo wertując recenzje ówczesnych mediów, ilustracja Hornera była często punktowanym elementem tej produkcji.

I tu dochodzimy do jednego z największych paradoksów związanych ze ścieżką dźwiękową do Obsesji namiętności. Wyrwana z ciasnych ram obrazu okazała się… Nadzwyczaj nudnym i mdłym doświadczeniem muzycznym. Okropnie topornym w odbiorze i rażącym strasznie efemerycznym brzmieniem. Takie wrażenia pozostawiał po sobie album soundtrackowy wydany nakładem Intrada Records w chwili premiery obrazu. Zamieszczone na nim 35 minut materiału stanowiły nie lada wyzwanie nawet dla najbardziej wytrwałego odbiorcy. Śmiało można powiedzieć, że w filmowym dorobku Jamesa Hornera Obsesja namiętności jest jedną z najtrudniejszych prac. Najtrudniejszych i najmniej wdzięcznych w doszukiwaniu się jakiejś większej głębi. O ile bowiem większość albumów rewanżowało się przynajmniej kilkoma pozostającymi w pamięci utworami, tak Obsesja zostawiała słuchacza z niczym. Chcąc nie chcąc nawet i ten soundtrack musiał kiedyś zniknąć z półek sklepowych, stając się towarem deficytowym. Sytuację wykorzystała wytwórnia La-La Land Records, która 25 lat po premierze filmu Kaplana wypuściła na rynek rozszerzoną edycję tej ścieżki dźwiekowej, limitowaną do 2 tysięcy egzemplarzy. Czy album wzbogacony o 15 minut nowej muzyki rewiduje kiepski wizerunek swojego poprzednika?

Wręcz odwrotnie. Utwierdza tylko w przekonaniu, że praca Hornera jest tworem dosyć problematycznym, trudnym w odbiorze i ukierunkowanym tylko na filmowy żywot. Aczkolwiek pierwsze minuty absolutnie o tym nie świadczą. Jazzowe Main Title wpisuje się w szereg pięknych, melodycznych laurek, jakimi Amerykanin dosyć często rozpoczynał swoje prace tamtego okresu. Podobnie skonstruowany jest epilog w End Credit, ale pozostała część soundtracku zdecydowanie odstaje od tego modelu. Na pierwsze chwile niepokoju nie musimy długo czekać. Budujące napięcie Intruder ściele grunt pod bardziej minorowe, szorstkie brzmienia, których doświadczamy już przy okazji Protect & Serve. Samplowana orkiestra brzmi tutaj po prostu paskudnie, a to przecież dopiero początek naszej podróży po mrocznych zakamarkach eksperymentalnego warsztatu Hornera. Czasami można odnieść wrażenie, że ścieżka dźwiękowa tworzona była na zasadzie improwizacji, do czego nieraz uciekał się kompozytor. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby za tymi improwizacjami stało jakieś unikatowe brzmienie, coś barwnego i odcinającego się od samego nawarstwiania elementów syntetycznej orkiestry. I choć w przypadku Obsesji namiętności daje się wyszczególnić kilka takich elementów (prowizoryczna etnika, świszczący dźwięk przypominający wiatr), to jednak nie stanowią one większego urozmaicenia treści.

Atrakcji nie stanowi również dodatkowy materiał rozszerzający wcześniej znane fragmenty. Kolejna porcja underscore, czy też atonalnej akcji nie zmienia w większym stopniu wizerunku tej pracy, a miejscami nawet pogłębiając w odbiorcy poczucie zmarnowanego czasu. Znamiennym jest tutaj przykład kompletnej sekwencji z finałowej konfrontacji (Pete’s Passion), dłużącej się w nieskończoność. Jest również kilka nowych utworów, które również nie pozostawiają po sobie najlepszego wrażenia. Na osłodę można tylko dodać, że całość materiału poddano gruntownej renowacji, dostosowując jego standardy brzmieniowe do rynkowych wymogów. Ale czy dla statystycznego miłośnika muzyki filmowej będzie to wystarczającym argumentem, aby sięgnąć po rzeczony album?

Wątpię. Rozszerzona (ale nie kompletna, o czym warto wspomnieć!) edycja ścieżki dźwiękowej do Obsesji namiętności, to pozycja kierowana do bardzo wąskiego grona najbardziej zagorzałych miłośników twórczości Jamesa Hornera. Choć zaliczam się do tej grupy, to musze przyznać, że i ja miałem niemałe problemy z przetrwaniem tego trudnego słuchowiska. Płyta z oczywistych względów znalazła się na półce, ale mam świadomość, że niezbyt często będzie ona w użyciu. Ot tak, po prostu…


Najnowsze recenzje

Komentarze